Gdybym wierzył w jakąkolwiek wyższą moc sprawczą, właśnie ją posądzałbym o reżyserię wypadków z początku października. 2. dnia miesiąca, kiedy to miał odbyć się koncert Behemotha w Poznaniu, leżałem obłożnie chory i niezdolny do uczestnictwa w jakimkolwiek wydarzeniu kulturalnym. Na szczęście moje (i nieszczęście wolności słowa w tym śmiesznym kraju) poznański etap satanistycznej trasy został najpierw przełożony, a ostatecznie odwołany, przy czym bilety zachowały ważność na koncert odbywający się 5 października we Wrocławiu. A tak się pomyślnie złożyło, że tego samego dnia rozpoczynałem urlop wypoczynkowy właśnie w stolicy Dolnego Śląska. Zdarza się i tak.
Klub Eter:
Do lokalu goszczącego Nergala i spółkę dotarłem na parę minut przed pierwszym występem. Przed drzwiami kłębiło się kilkudziesięciu fanów ciężkiego roczka i jakieś 5 osób z nieco innej bajki. Dwie trzymały transparent z polską flagą i jakimś
bogoojczyźnianym hasłem, jedna, wąsata, recytowała po kolei najpopularniejsze modlitwy,
a pozostała dwójka z drużyny obrońców moralności dopingowała go entuzjastycznie.
Nieopodal ekipa telewizyjna przeprowadzała wywiad z fanami gdańskiego zespołu. Sam klub ulokowany jest w szeregu kamienic i zajmuje kilka poziomów idących od parteru w dół. Na każdym poziomie znajduje się bar (wspierany przez niezależne dystrybutory piwa, obsługiwane przez sympatyczne panie; 8zł za Carlsberga z kija), szatnia i toaleta, dzięki czemu obsługa licznej publiczności przebiegała bardzo sprawnie. Scena znajdowała się na samym dole. Przed nią było typowo dyskotekowe wgłębienie w podłodze, dzięki czemu
ludzie stojący zarówno blisko jak i daleko mogli widzieć wykonawców. Piętro wyżej, w
półkolu rozciągała się galeria, z której również można było podziwiać trwający spektakl.
Mord ‘A’ Stigmata:
Zespół gra atmosferyczny black metal. Ostatni raz widziałem ich parę lat temu w Poznaniu. Zarówno wtedy, jak i teraz, prawie cały set oparty był o świetną płytę Ansia. Dużo zmian tempa i nastroju składało się na porywające show, zwiększający apetyt na nową płytę popularnej Mordy.
Merkabah:
Z rozmaitych artykułów i recenzji zrozumiałem, że grają jakiś pokręcony metal z towarzyszeniem saksofonu. Otóż nie bardzo. Czterech wymalowanych panów (perkusja, bas, gitara i saksofon) gra po prostu jazz w klimatach BADBADNOTGOOD czy też naszego Contemporary Noise Sextet. Nie jestem do końca przekonany, czy taka stylistyka pasuje do pozostałych twórców, ale sam występ oceniam pozytywnie. O dziwo, publiczność również reagowała bardzo życzliwie, nie licząc paru oburzonych głosów wyrażanych nad pisuarem.
Tribulation:
Ich ostatnią płytę, zawierającą mieszankę progresywnego death metalu i szwedzkich melodii a’la Watain, przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Fajnie w sumie kombinowali, ale kompozycje nie porywały. W wersji na żywo pierwsze wrażenie zrobili takie sobie. Czterech chudziutkich młodzieńców z lekko tapirowanymi fryzurami (nie licząc udredzonego śpiewającego basisty) wyglądało raczej jak cover-band Europe, a nie zespół deathmetalowy. Kiedy jednak zaczęli grać, wszelkie wątpliwości odeszły w zapomnienie, a słuchacze zbiorowo się osrali. Na żywo, do wyżej wspomnianego mixu gatunkowego należałoby dodać klasyczny hard rock spod znaku Led Zeppelin, z luźną atmosferą i lekkim gwiazdorstwem (szczególnie egzaltowane pozy obu gitarzystów). A wszystko to odegrane z ogniem i pasją, które w mig zmazały kpiące uśmieszki zwiedzionych image’em zespołu.
Behemoth:
Kiedy wydawało się, że Szwedzi zagrali najlepszy koncert wieczoru, na scenę weszła pomorska bestia, która, moim zdaniem, po raz pierwszy zasłużyła sobie na ten przydomek. Poprzednie dwa ich występy kojarzyły mi się z dobrze zaprogramowaną
maszyną. Dopiero w Eterze pokazali prawdziwą dzikość, która zmiotła wszystkich zebranych. Na pewno spora w zasługa piosenek z The Satanist w secie. “Blow Your Trumpets Gabriel” i “Ora Pro Nobis Lucifer” na samym starcie pokazały, że zespół nie bierze jeńców, a tytułowy “Satanista” dobrze komponował się z klasykami serwowanymi w dalszej części. “O Father, O Satan, O Sun” na koniec nie zrobił takiego wrażenia jak “Lucifer”, ale i tak było ok. Poza tym, same klasyki: “Christians to the Lions” czy “Chant for Ezkhaton”. W ramach scenografii płonące, odwrócone krzyże i czarne konfetti na koniec, czyli standard w sumie. Wszystko odegrane z prawdziwą furią. Ciekawe, czy poznańskie wydarzenia miały na to wpływ?
Skomentuj