Firlej:
Klub wzbudził we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony wyglądał na zupełnie nieprzygotowany na podejmowanie imprezy dla ponad stu osób. Maciupeńkie toalety (w męskiej tylko po jednym pisuarze i klozecie) i mały bar, w którym dwie obsługujące panie nie radziły sobie z obsługą długiej kolejki, to niby rzeczy poboczne, ale wpływające znacząco na korzystanie z obiektu. Świetnym z kolei pomysłem jest druga sala, będąca swoistą poczekalnią dla słuchaczy. Są tam miejsca siedzące i rzutnik wraz z głośnikami, które na żywo transmitowały wydarzenia na scenie. No i nagłośnienie też było spoko. Ogólnie więc miejscówka przyzwoita, ale lepiej zrobić się wódą wcześniej, bo z zakupem a następnie pozbyciem się z organizmu piwa mogą być problemy.
Wolfrider:
Czyli rycerski heavy/power metal. Stężenie lochów i smoków w muzyce było tak wysokie, że odpuściłem po pierwszym utworze.
Beastmilk:
Czyli fińska rewelacja sezonu. Ich muzyka stanowi wypadkową twórczości Joy Division i Danziga, a ich debiutancka płyta Climax to 10 rockowych petard. Wszystkie zostały odegrane tego wieczoru w taki sposób, że razem z konkubiną prawie pogubiliśmy laczki w tańcu. Do tego doszło żywiołowe zachowanie Kvohsta, który wił się na scenie, wyśpiewując perfekcyjnie kolejne linijki tekstu. Mógłby trochę mniej gadać, ale i tak był ekstra. Nagłośnienie w czasie bestialskiego setu też było świetne: selektywne i o odpowiednim natężeniu. Ogólnie bawiłem się bardzo dobrze i czekam z niepokojem na następną płytę, bo ponowne osiągnięcie takiego poziomu wydaje się być niemożliwe.
In Solitude:
Pośród części moich znajomych panuje niebywały hype na ten szwedzki zespół. Hype, którego nie potrafię zrozumieć. Parę tygodni przed koncertem słuchałem sobie ich
ostatniego wydawnictwa Sister, aby wiedzieć kogo właściwie supportuje Beastmilk. No
i byłem rozczarowany. Twórczość In Solitude, to toporny, mroczny heavy metal. Bardzo
nudny heavy metal. Wpada jednym uchem, wypada drugim, ale jak człowiek próbuje się wsłuchać, to zapada w sen. Przed koncertem pocieszałem się jednak przypadkiem
Tribulation, których płyta mnie nie powaliła, a koncert jak najbardziej. Niestety, sytuacja się nie powtórzyła. Szwedzi byli tak samo nudni jak na pycie. W wersji live wyszedł ich kolejny minus, a mianowicie frontman. Dopóki tylko machał kudłami było spoko, ale zarówno jego śpiew, jak i bełkotliwe próby konferansjerki przyspieszyły jedynie nasze wyjście z sali jeszcze w trakcie ich występu. Reszta zespołu poprawnie odgrywała swoje dźwięki, ale co z tego, kiedy nie układały się one w fajne, zapadające w pamięć piosenki?
Skomentuj