Powrót po 24 latach. Osobiście spodziewałem się jakiejś logicznej kontynuacji dokonań z ubiegłego wieku, kiedy to Sanctuary wydało swoje 2 pierwsze płyty. Ogólnie mówiąc, płyty te wypełniały urozmaicone kompozycje oraz ultra-wysokie wokale Dane’a na tle heavy/power metalowej galopady . Kontynuację owszem dostałem, jednak dokonań Nevermore z ostatniej (niezbyt dobrej) płyty. Riffy są szybkie, ale też odpowiednio ciężkie i gęste, a struktury piosenek raczej uproszczone. Sam wokalista trzyma się raczej środka skali i wysokie pianie, tak charakterystyczne dla początków jego kariery, pojawia się tu raczej sporadycznie. Da się tego słuchać, ale w moim przypadku głównie z sympatii do głosu frontmana. Bo same piosenki nie porywają. Gdzieś tam sobie lecą w tle, czasem jakiś motyw zwróci uwagę, ale nie opuszcza mnie moje pierwsze skojarzenie związane z tą płytą, czyli: “przyzwoite odrzuty z sesji Nevermore”. Bardzo brakuje mi agresji typowej dla kompozycji autorstwa Jeffa Loomisa, o jego niesamowitych solówkach nie wspomnę. W rezultacie, całość jest dość mdła. Może następnym razem będzie lepiej.
Skomentuj