Po raz pierwszy w historii tego jakże skromnego blogaska zdarzyło się, żeby ktoś z własnej woli zaoferował nam własne dzieło do recenzji. Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że prędzej zrecenzuję tutaj swoje własne wypociny (może już pod koniec tego roku!). Ale niezbadane są wyroki niebios, niósł wilk razy kilka itd. Jakby nie było, sytuacja jest nietypowa, więc nagranie zostanie równie nietypowo potraktowane. Zwykle oceniam całą płytę po kilkukrotnym przesłuchaniu, jednak dzisiaj nacisnę „Play” i będę pisał na bieżąco jak znajduję kolejne ścieżki. Zobaczymy co z tego wyjdzie.
Popioły dostałem od Jakuba Skibińskiego, szefa Mossadu (soras, ale nie będę się pierdolił z tymi kropkami za każdym razem) i mojego współpracownika z korpo. Mimo, że spędzamy w jednym pomieszczeniu około ośmiu godzin dziennie, a na dodatek mam go przez cały dzień dokładnie za plecami, postaram się podejść do poniższej recenzji jak do każdej innej. A teraz, do dzieła!
1. „Intro”: Akustyczne plumkanie na dzień dobry. Ładne. Spokojnie mogliby to rozwinąć.
2. „Król”: Muzycznie to tradycyjny heavy metal z melodyjkami i wszystkimi podstawowymi składnikami. Było milion razy, z czego najczęściej lepiej niż tu. Tekstowo to mieszanka (niezamierzona, jak mniemam) T-raperów Znad Wisły i Sabatonu. Czyli żonglowanie datami i kupa patosu. „Siła orła” brzmi jak tekst z reklamy środku czyszczącego. Na dodatek wszystko niepotrzebnie przedłużone melodyjką graną w harmonii.
3. „Ostatnia bitwa”: W sferze muzycznej jeszcze więcej jazdy kawalerii niż poprzednio. Tekst odrobinę lepszy, pewnie dlatego, że mniej konkretny, ale ciągle o walecznych rycerzach i ciągle bez obsrania. Melodeklamację ze środka, wypowiedzianą barytonem przez lidera powinni byli zdecydowanie sobie darować, bo kicz straszny. Za to solóweczka bardzo elegancka.
4. „Wszystko, co pozostało”: Nic się nie zmienia i zespół na rączych rumakach gna dalej naprzód. Tak jak poprzednio, melodyjka na otwarcie i wchodzi riff główny a’la Iron Maiden. Także słowa dotyczą tej samej kwestii, czyli ginący władcy, zagarnianie ziem itd. Taki „Age of Empires metal” jak na razie. Po pierwszej zwrotce od razu solo i całkiem spoko riffowanie. Ale potem wracają wokale i robi się słabiej. I koniec.
5. „Wieczny Sen”: Jak sam tytuł podpowiada- balladka. Partie instrumentów przeciętne, struktura też dość typowa: plumkanie w stylu „The Day That Never Comes” w zwrotce, melodyjka w mostku i wygrzew w refrenie- nic nadzwyczajnego. Tematycznie mamy odstępstwo od wcześniejszych utworów, na rzecz bardziej, powiedziałbym, romantycznych klimatów. Pisać po polsku i sprawach damsko męskich jest bardzo trudne i niestety, autor nie podołał zadaniu. Tekst jest banalny do bólu.
6. „Wilk”: Od początku wchodzi dynamiczny riff i takiż wokal. Do tego relatywnie spoko tekst, który można czytać bardziej metaforycznie od pozostałych i fajnie dopełnia muzykę. Całość rozwija się sensownie i jest to zdecydowanie najlepsza piosenka na płycie.
7. „Powstańcza krew”: Tu z kolei tytuł sugeruje klimaty Sabatonowe, czyli punkty ujemne od początku. No a im dalej, tym gorzej. Zasadniczo powtórka z „Króla” i refren, który spokojnie mógłby zostać hymnem kibiców reprezentacji w czymkolwiek: „Walcz zawsze nie poddawaj się, zwycięstwo wtedy blisko jest, gdy wiesz o co walczyć chcesz”. Zupełnie jak na meczach Pogoni Szczecin, tylko mniej bluzgów na Lecha. Szkoda takich liryków na taką kompozycje, bo podobnie jak w „Wilku” jest szybko i konkretnie. Mówi się trudno.
BONUS:
8. „Falling Down”: Czyli remake piosenki z dema z roku 2008. Klimaty bardziej thrashowe i gdyby bardziej dopracować parę elementów, byłoby całkiem spoko. Tekst po angielsku opowiada o rannym ptaszku, który spada, choć nie chce. A przynajmniej tyle zrozumiałem.
Czas na podsumowanie. Zacznijmy od pozytywów. W porównaniu z poprzednią płytą pt. Gods of War słychać wielki skok jakościowy. Dotyczy to przede wszystkim gry perkusisty, który wtedy brzmiał, jakby zasiadł do zestawu po raz drugi, a tutaj jest naprawdę solidnie. Również nowy gitarzysta prowadzący pokazał się z dobrej strony i jego popisy są najjaśniejszym punktem ego wydawnictwa. Powyżej nabijałem się z tekstów, ale umówmy się, pisanie po polsku to straszna dziwka i wyzwanie, więc mały punkcik za to się należy. Tym bardziej, że poza „Powstańczą krwią” nic nie wywołuje tu bólu zębów, który towarzyszył mi np. przy przesłuchaniu solowej płyty Piotra Roguckiego.
Tyle dobrego. Pompatyczny metal o czasach zamierzchłych to zdecydowanie nie moja bajka. Bardzo nie lubię tego całego rycerstwa, słyszanego zarówno w tekstach, jak i samej muzie. Pisałem, że pochwalam sam wyczyn jakim jest pisanie w naszym ojczystym języku i jest to prawda. Jednak efekt tylko raz był pozytywny- w „Wilku”. Reszta jest najwyżej średnia, a siódmy utwór jest bardzo zły.
Ogólnie więc, mimo sympatii do Kuby, nie zostanę fanem Mossadu, ale kto wie, czy nie przypadliby publice do gustu jako support w/w Sabatonu czy naszego Huntera?
Skomentuj