Piłka meczowa: Marduk: Frontshwein
Jest jebnięcie, powiem Wam. Brud, wściekłość i rzadkie chwile wytchnienia. Tak sobie wyobrażam wojnę, w odróżnieniu do ułańskiej wersji power metalowców wszelakich.
Archgoat: The Apocalyptic Triumphator
Bardzo spoko death/black/thrash, o garażowym brzmieniu. Szatan, brzydkie wyrazy, morze blastów. Żeby tylko piosenki różniły się bardziej od siebie, to już zupełnie byłoby ekstra.
Black Sheep Wall: I’m Going to Kill Myself
4 piosenki (od 9 do 33 minut), oparta na ciężarowych riffach i emo wrzaskach wokalisty. Zadziwiająco znośne, ale jakoś nie sądzę, żebym do tego kiedykolwiek wrócił.
Breathless: Return to Pangea
Wtórny retro-thrash z wkurwiającymi wokalami. Zaorać.
Desolate Shrine: Heart of the Netherworld
Mroczna mieszanka doomu i deathu. Fajne brzmienie, duszna atmosfera i nawet niezła okładka. Zabrakło tylko solidnie napisanych, zapadających w pamięć utworów. Ale cała reszta jest!
Hate: Crusade: Zero
Ciągle pozostają pod zbyt silnym wpływem wiadomego zespołu (acz wokale dla odmiany przypominają pewnego Generała), ale tym razem udało im się wykrzesać z tych inspiracji parę naprawdę solidnych kompozycji. Np. taki “Leviathan”- potęga w chuj! Szkoda, że nie ma tu więcej takich. Ale i tak cała płyta nadspodziewanie przyzwoita.
Joey Bada$$: B4.DA.$$
Do potęgi Run the Jewels mu sporo brakuje, ale na debiutanckim long-playu jest wystarczająco dużo fajnych numerów, żeby zanotować w kajecie, że ktoś taki jak Joey istnieje. Niezły flow, dobre podkłady i przyzwoite teksty. Brakuje mu tylko jakiejś wyjątkowej cechy- głosu, techniki, czegokolwiek, co od razu przychodziłoby na myśl, kiedy się słyszy imię rapera.
Napalm Death: Apex Predator – Easy Meat
Ogólnie rzecz biorąc, większość grindów wszelakich jest dla mnie zbyt ekstremalna, bym mógł czerpać z ich słuchania przyjemność. Ale zróżnicowanie muzyki i dobre teksty na AP-EM sprawiają, że muszę uznać najnowsze dzieło Anglików za udane.
St. Vincent: St. Vincent
Sympatyczny, alternatywny popik. Nie wchodzi tak łatwo jak hity z radia, ale po paru przesłuchaniach robi się całkiem miło. Acz gdyby płyta skończyła się po 10. utworze, byłaby nawet lepsza.
Sylosis: Dormant Heart
Czwarta płyta długogrająca neo-thrasherów nie przynosi praktycznie żadnych zmian w muzyce Anglików. Średnie tempa i ciężkie riffy, a wszystko to podlane melodyjnymi partiami gitar. W sumie nie miałbym nic przeciwko, bo ichnia wersja thrash metalu jest o wiele ciekawsza od legionów zespołów myślących, że ciągle trwają lata 80.. Tylko, że na Dormant Heart nie ma ani jednej piosenki, która warta byłaby wzmianki! Całość przelatuje sobie w tle, parę riffów naprawdę robi robotę, instrumentaliści też dają radę. Ale co z tego?
The Body and Thou: You, Whom I Have Always Hated + Released from Love
Na wspólnym wydawnictwie Thou i The Body, znajduje się prawie wszystko, co powinno pojawić się na dobrej płycie doomo-sludge’owej. Brud, hałas, ciężar i jeszcze trochę brudu. Tylko piosenek brak. Przez piosenki rozumiem nie 3-minutowe stworki na bazie zwrotka-refren-mostek, ale utwory, które mają w sobie coś, co wwierca się w umysł, i zmusza do ciągłych powrotów. Na rewelacyjnym Heathen z zeszłego roku Thou zrobili to idealnie. Ale wydane w krótkich odstępach dwa kolejne albumy (Algiers i teraz ten) wydają się być dowodem na rozmienianie się na drobne tej zacnej formacji. Nuda, panie, nuda.
Thlucandra: Ascension Lost
Brzydka okładka ze Śmiercią grającą na fleciku skrywa sympatyczny, melodyjny blaczek. Jak sobie w tle leci to jest całkiem ok, ale z tych przesłuchań nic nie zostaje. Ot, kolejny klon Dissection.
Skomentuj