Na wstępie chciałbym podziękować dobrej wróżce z czasopisma Musick Magazine, która wylosowała mnie w konkursie, w którym nagrodą była wejściówka na koncert Deva. Oczywiście, nie mylcie wygranej w konkursie z akredytacją. Bądźmy poważni.
Dowiedziawszy się o wygranej, wyszarpałem urlop w korporacji, ustawiłem się z obcym typem z Fejsbunia (pozdro Bartek!) i wczesnym popołudniem wyruszyliśmy autostradą w kierunku stolicy. Na miejsce dotarliśmy sporo przed czasem, więc zdążyliśmy się jeszcze pożywić i na pół godziny do otwarcia drzwi ustawiliśmy się w kolejce, która niedługo po tym zawinęła się za rogiem. Drzwi zostały otwarte punktualnie i dość szybko znaleźliśmy się w środku. A środek Stodoły wyglądał na trochę zaskoczony masami ludzkimi. Sklepik z merchem ustawiony tuż obok wejścia i szatni to nie był najlepszy pomysł. Podobnie jak dwie osoby przypadające na każdy z barów. Za to sala koncertowa była bardzo spoko- przestronna i z wysoką sceną, tak, że nawet z daleka był dobry widok.
Zanim przejdę do meritum, krótko o publiczności. Pod względem wyglądu pełen przekrój. Od typowych metalowców, przez „normalnych” i hipsterów, po indywidua zupełnie z dupy. Palmę pierwszeństwa zgarnia typ w półdługich i pół-brudnych włosach, okularach zerówkach, białym, sprutym swetrze za tyłek i rurkach. Skąd się tacy biorą? Poza tym, moje bystre oko wyłapało członków paru zespołów, których nie lubię, takich jak Frontside, Materia i Thy Disease. Tak więc tak.
Shining
To był mój pierwszy kontakt z ich twórczością. Wyszli na scenę odziani w schludne, czarne ubranka i zajebali taki występ, że kapcie spadały. Dawno nie doświadczyłem tak potężnej dawki energii! W internetach znalazłem, że swoją muzykę nazywają „black jazz”, ale mnie się to bardziej kojarzy z hard core’owymi łamańcami spod znaku Dillinger Escape Plan czy Converge. Tylko, że jeszcze intensywniej i z saksofonem, który wokalista chwytał co jakiś czas. W ogóle intensywność, to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl, kiedy myślę o tym wydarzeniu. Zdecydowanie koncert wieczoru!
Periphery
Czyli melodyjny djent. Za ich płytami studyjnymi raczej nie przepadam, ale biorąc pod uwagę mega-hype jaki trwa na ich punkcie za oceanem, postanowiłem obadać bez uprzedzeń- a nuż zbudowali swoją pozycję na świetnych występach na żywo? Otóż nie. Może to kwestia słabego dnia dźwiękowca, ale w Stodole zabrzmieli, jakby zamiast trzech gitar mieli tylko jedną. Wszystko melodyjki gdzieś poznikały i słychać było tylko rytmy wybijane na najgrubszej strunie. Przez to wszystkie piosenki nie różniły się od siebie, czegokolwiek by nie wyczyniał obdarzony niezły głosem maciupeńki wokalista. Odnośnie wyglądu muzyków- może właśnie tu leży sekret powodzenia sekstetu? Bo każdy amator i amatorka męskiej urody znajdą tu coś dla siebie. Idąc od lewej: 1. długowłosy wrażliwiec, strzelający głupie miny; 2. Typ drwalo-seksualny; 3. Wspomniany już niski wokalista, o zdecydowanie kobiecych ruchach; 4. Wielki Łysoń; 5. Egzotyczny szef całego projektu, czyli Misha Mansoor. Ogólnie, taki boys-band. I muzyka też taka sztuczna. Metalu w tym nie było za grosz.
Devin Townsend Project
Dla łysego Kanadyjczyka nie był to raczej najprzyjemniejszy wieczór w życiu. Między piosenkami opowiadał, że ciężko mu znieść rozłąkę z rodziną i że nie przepada za długimi trasami. Szczęśliwie dla publiczności, nie odbiło się to jakoś znacząco na występie. Zacznijmy od set listy. Mimo, iż trasa promowała podwójną płytę Z do kwadratu, to usłyszeliśmy piosenki z większości jego płyt solowych, wliczając w to debiutancki Biomech („Night”) czy Physicist. I choć jak wspomniałem już, nastrój Devina odbiegał od idealnego, kiedy wywrzaskiwał kolejne wersy „Namaste” czy wieńczącego całość „Kingdom” słychać było tylko pasję i szaleństwo. I tu mała dygresja: w relacji z występu Periphery narzekałem, że nie było w tym metalu, a jednak nie przedstawiłem takiego zarzutu w stosunku do pana Townsenda, który przy „Lucky Animals” każe publiczności machać dłońmi (sprawdźcie co to jest „jazz hands”) i ogólnie szatana w jego twórczości nie ma prawie wcale. Sprawa jest prosta- Periphery jest grzeczniutkie i wypolerowane, a u Devina, mimo lat na karku i stosunkowo lajtowej muzyki, ciągle tli się iskra szaleństwa, która sprawia, że nagrywa on płyty o uzależnionych od kawy kosmitach. Koniec dygresji. Wykonawczo, tradycyjnie już, cały zespół bez zarzutu.
Podsumowując, wieczór zaliczam do udanych. Poznałem nowy fajny band, a Devin zagrał solidny koncert. Periphery zaś… Albo nie. Im mniej o nich, tym lepiej.
obrazek wzięty z youtube.com
Skomentuj