Staram się sobie przypomnieć fajne albumy dwu-płytowe i jedyne, które przychodzą mi do głowy to The Wall i Mellon Collie and the Infinite Sadndess. W przypadku całej reszty prób zapełnienia dwóch nośników oryginalną muzą (koncertówki, the best-ofy i kolekcje coverów nie liczą się) w najlepszym przypadku kończyły się komentarzami: “no, gdyby pozbyli się tych przeciętnych rzeczy, to jedna porządna płytka by z tego była”. Z nowym dziełem Iron Maiden nie jest nawet tak dobrze.
Zacznijmy od tego, że ambicje muzyków wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem i obecnie zespół mógłby nazwać się Iron Theater albo Dream Maiden (co brzmi jak nazwa jakiegoś żaglowca), bo dziadkowie zupełnie popłynęli w stronę progresji. Ponad połowa piosenek ma ponad 6 minut, z czego kończące płytę “Empire of the Clouds” dobija do 18:00. Niestety, spora część dodatkowego czasu mija na niezbyt ciekawych solówkach (bo, rzecz jasna, każdy z trzech wiosłowych musi się wykazać w każdej piosence), albo zamulających riffach, wlokących się bez celu. W rezultacie, ciężko mi przebić się choćby przez połowę Księgi Dusz. Nie pomaga w tym coraz słabszy głos Bruce’a Dickinsona, który ciągle upiera się przy śpiewaniu “górek”, mimo, że zupełnie mu nie wychodzą (co szczególnie słychać w fajnym skąd inąd “If Eternity Should Fail”).
Gdzieniegdzie słychać jeszcze tlące się węgielki dawnej potęgi Dziewicy, ale piosenek dobrych od początku do końca jest tu jak na lekarstwo (wspomniane już “If Eternity…”, “Speed of Light”, “Death or Glory” i może jeszcze “Tears of the Clown”).
Podsumowując, nawet gdyby przyciąć Book of Souls do formatu jednej płyty, w najlepszym wypadku wyszłoby wydawnictwo przeciętne, bo dobrej muzyki jest tu mało.
Skomentuj