
Piłka meczowa:
Black Country, New Road: For the First Time
Wyjątkowo dobry debiut, któremu trzeba dać trochę czasu. Po pierwsze dlatego, że zespół jest septetem i każdy instrument, czy to skrzypce, saksofon, czy gitara, gra tu na równych prawach. A jak dodamy do tego jeszcze nietypowe struktury utworów, to chaos wytwarzany przez tych młodych Anglików może obezwładniać. Po drugie, ale związane z pierwszym- rozrzut gatunkowy. Z jednej strony, z powodu nerwowej energii, przypomina mi to punk/post hardcore, spod znaku At the Drive-In, ale wtrętów z innych bajek jest tu całe zatrzęsienie, zarówno od strony rocka, jak i bardziej egzotycznych rejonów typu jazz, czy muzyka klezmerska. I jasne, ten cały bajzel robi wrażenie takie pretensjonalnego hałasu, ale kurwa, ile w tym jest mocy! Nie rycerskiej, bojowej, ale bardziej takiej nastoletniej, nieokiełznanej, za którą nie idzie siła fizyczna, tylko frustracja- wyobrażam sobie tu jakąś młodą osobę, która przeczytała coś obraźliwego na swój temat w internecie i aż nosi ją z wściekłości. Warto chociażby spróbować.
Architects: For Those that Wish to Exist
Perfekcyjna produkcja, czyste wokale na zmianę z wrzaskiem, ciężkie gitary i dewastujące breakdowny. Nawet gdyby piosenki nie były potwornie patetyczne jak tutaj, to ten schemat był powielany tyle razy, że zasypiam pisząc teraz. A tak nie dość, że nudzi, to jeszcze wkurwia.
Dezerter: Kłamstwo to nowa prawda
Do twórczości klasyków polskiego punka wróciłem po jakichś 25 latach, w 40. roku działalności zespołu, po przeczytaniu inby na ich koncie FB. Drama dotyczyła piosenki “Dzień dobry, dzień zły” opowiadającej o pedofilii w kościele katolickim. Utwór bardzo fajny i z sensownym tekstem (do tego bardzo na czasie, co zdarza się w polskim rocku/metalu bardzo rzadko), więc odpalam całą płytę. Muzyka taka sama jak ćwierć wieku temu, ale, o dziwo, zagrana i zaśpiewana z takim samym ogniem. Teksty jak to w punku naiwne (“Brunatny”), ale na pewno nie głupie i z RiGCzem. Wszystko to ułożone w piosenki dobre i bardzo dobre (“Izolacja”), tak więc polecam!
Dopelord: Reality Dagger
Sympatyczne odrzuty z sesji do wspaniałego Sign of the Devil. Wolniej, bardziej na luzie, w sam raz do grilla albo piweczka na balkonie.
Lingua Ignota: AGNUS DEI
Piąta odsłona niepokojącego świata Kristin Hayter. Tym razem w formie epki trwającej 16 minut. Dzięki temu ta ciągle opresyjna i trudna muzyka jest o wiele bardziej przyswajalna dla takich delikatnych kwiatków jak ja i zdecydowanie jest to moje ulubione dzieło Linguy Ignoty.
Sunnata: Burning in Heaven, Melting on Earth
Tutaj z kolei artyści nagrali coś, czego się w 100 procentach spodziewałem, patrząc na trajektorię ich twórczości. Muzyka na BiHMoE zatraciła większość ciężaru i surowości, a piosenki stały się totalnie rozmemłane i bez celu. Mało tutaj dynamiki, a napięcie pojawia się rzadko. Wielka szkoda, bo gdyby byli w stanie dopracować formułę z Outlands to mogła być udana rzecz. A wyszło jak ta płyta Blindead z tym wokalistą, o którym wszyscy zdążyli zapomnieć.
The Pretty Reckless: Death by Rock and Roll
Profesjonalnie zrobiony radio-rock po amerykańsku. Na uwagę zasługują wokale Taylor Momsen oraz piosenki z udziałem gości z Soundgarden (“Only Love Can Save Me Now”) i Toma Morello (“And So It Went”). Reszta to mierny wytwór generatora piosenek Antyradia i szkoda na to czasu.
Tribulation: Where the Gloom Becomes Sound
Po lekkim rozczarowaniu Down Below nieśmiało liczyłem na powrót do formy z The Children of the Night, lub choćby jakąś ekscytującą woltę stylistyczną. Tymczasem tegoroczny krążek Tribulation przypomina bardzo dwa poprzednie, z pewną zasadniczą różnicą. Z muzyki Szwedów zniknął specyficzny, gotycki mrok. Co zostało? Mniej przebojowy hard rock w stylu Ghost z ryczanymi wokalami. Jak dla mnie to zdecydowanie za mało.
Viagra Boys: Welfare Jazz
Tyle się naczytałem o wspaniałości tego zespołu, że liczyłem na petardę na miarę Idles albo debiutu Kvelertak. A tu psikus i Welfare Jazz najbardziej kojarzy mi się z bieżącym okresem w twórczości Pearl Jam (nawet wokale trochę Edkiem zalatują, np. w “Creatures”), czyli wyjątkowo zdziadziałym i wyzutym z energii garage rockiem. Słabość.
Yoth Iria: As the Flame Withers
Dzieło dwóch Greków, którzy maczali palce w kilku uznanych płytach nagranych w kolebce antyku- George’a Zacharopoulosa i Jima Patsourisa. Razem stworzyli fajny melodyjny black, który wyciąga różne patenty od klasyków i umiejętnie przetwarza we własne, przebojowe piosenki. Mamy tu podniosłość Dimmu Borgir, mocno jednak stonowaną; riffy Watain; solówki Children of Bodom, ale bez wkurwiających klawiszy i z mniejszą ilością neo-klasycznego walenia konia; a także elektroniczne plumknięcia jak u wujka Varga. Do tego świetne melodie i niezłe kompozycje. Gdyby jeszcze udało się napisać mocniejsze, zapadające w pamięć refreny, mielibyśmy kandydata na płytę roku. Ale i tak jest przyjemna muzyką, którą mam nadzieję usłyszeć niedługo na żywo.
Tribulation, – dla mnie może być. Ten poziom, troszkę mocniej i byłoby lepiej. A dlaczegoż to przywołujesz przy tym Ghosta ? Bo rzeczywiście czuć duchem…Tom Dalgety…Claudio Marino…..
PolubieniePolubienie
Podobne, czyste brzmienie i przebojowść.
PolubieniePolubienie
Z tego Twojego zestawienia najlepiej do gusty przypadła mi jednak płyta Tribulation. I jest tam utwór który odstaje stylem od pozostałych. Coś pięknego. Jakby znaleziono w piwnicy we Wiedniu jakieś nuty po Beethowenie i zagrano je po raz pierwszy publicznie. Takie „fur elise: tail 2.
PolubieniePolubienie
A mi Sunnata wchodzi rewelacyjnie 🙂
PolubieniePolubienie
Jasne. Ja dam jej jeszcze kilka szans, ale na chwilę obecną „Hollow Kingdom” wyznacza koniec mojego zainteresowania tym zespołem.
PolubieniePolubienie