Przebywając za granicą, bardzo lubię przejść się na jakiś koncert. Po pierwsze dla samej muzyki. Po drugie, żeby zobaczyć jak bawią się miejscowi. Tak też było i teraz, podczas pobytu w San Francisco. Padło na koncert Mayhem. Nie żebym specjalnie przepadał, ale grali tylko kilka przecznic od mojego hostelu, więc szkoda było przegapić taką legendę. Tym bardziej, że supportowali ich Kolumbijczycy z Inquisition, których dla odmiany słucham z przyjemnością.
Zanim jednak dostałem się do środka Social Hall, spotkało mnie parę różnic kulturowych. Jak tylko ustawiłem się w kolejce ciągnącej się wzdłuż krawężnika, podszedł do mnie jakiś typ i spytał, czy idę na koncert i czy zamierzam pić alkohol. Zbaraniałem tylko na chwilkę i odpowiedziałem pytaniem:
– Kim ty w ogóle jesteś?
– Gościem, który da ci opaskę, dzięki której kupisz alkohol w środku.
Potem wylegitymował mnie i dał obiecaną opaskę. Kolejna niespodzianka nie kazała na siebie długo czekać- przed drzwiami klubu stała przenośna bramka do wykrywania metali- jak na lotnisku normalnie. W sumie, biorąc pod uwagę, że codziennie w gazecie i wiadomościach było jakieś info o przestępstwie z bronią palną w roli głównej, to nie ma co się dziwić.
Kiedy już udało mi się dobrnąć do wnętrza klubu, zaskoczyła mnie kolejna rzecz. Amerykanie od samego wejścia ustawiają się w kolejce po merch głównej gwiazdy. Kolejka posuwa się bardzo powoli i nie rozprasza się, aż do zejścia ostatniego rozgrzewacza ze sceny. A wszystko w oparach zielonego dymu, co w sumie nie dziwi, bo marihuanę czuć tu na co drugim rogu ulicy. Jeszcze tylko ostatnia kwestia- kwestia społeczna, czyli jaki jest przekrój etniczny koncertu black metalowego w Kalifornii? Wszystkie wyliczenia oczywiście na oko, ale powiedziałbym, że 90% stanowią biali i latynosi, a pozostałe 10% azjaci i afrykanie. Niezależnie od pochodzenia, wszyscy byli dość niemrawi- porządny młyn pojawił się na krótką chwilę, dopiero podczas występu samego Mayhem. Przez resztę czasu publika głównie machała rękami, z przerwami na krótki przebieżki w circle picie.
San Francisco Social Hall
Jak na polskie standardy, powiedziałbym, że jest to średniej wielkości klub, trochę większy od śp. poznańskiego Eskulapa. Kilka schodów w dół od krawężnka i już jesteśmy w głównej sali. Na lewo mamy scenę, a na prawo stół mikserski i stoiska zespołów. Nad parkietem unosi się łukowaty strop, z którego zwisają lampy. Obok znajduje się mniejsza sala z barem. Niegłupim patentem jest ustawienie dwóch rzędów krzesełek na wprost sceny- starsi ludzie (tacy jak ja) mogę sobie klapnąć w przerwach. Wracając do baru- jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli kupić jakieś lepsze (tj. kraftowe) piwo, zapłacicie 2 razy więcej niż w sklepie. Ja np. za przepyszną IPA „Lagunitas” dałem aż $12.

Black Anvil
Nowojorczycy grają epickie połączenie melodyjnego black metalu i klasycznego heavy. Z pierwszego są ponure zagrywki gitarowe i ryki wokalisto-gitarzystów, z drugie podniosły klimat i czyste, w tym wypadku totalnie nieudane, zaśpiewy. Bardzo nudny występ, którego gwoździem do trumny była żenująca ballada, brzmiąca jak nieudany cover „Fade to Black”.

Inquisition
W tradycyjnym black metalu szukam zwykle atmosfery, ekstremy i chamstwa. Do podania tych trzech składników wystarczy duet kucharzy, czego dowiedli tego wieczora Dagon i Incubus. Prawie godzina nieustannego nakurwu ubarwionego niebanalnymi melodiami, teoretycznie powinna wprawić w szał maniaków zebranych pod sceną- w Polsce byłoby piekło totalne. W rzeczywistości fani odwalili jedynie parę niemrawych circle pitów. Aż żał było patrzeć. I to Niemcy mają opinię biernej publiczności! Nie zmienia to faktu, że był to koncert wieczoru.

Mayhem
Norwegowie przyjechali do San Francisco w ramach trasy przypominającej swoje najsłynniejsze dzieło pt. Tajemnice Pana Szatana. Nie będę tu zgrywał fana- jakkolwiek doceniam wpływ i lubię parę kawałków z tej płyty, to o wiele wyżej cenię sobie Deathcrush. Tak więc do koncertu nie przystępowałem w pozycji na kolanach. Z drugiej strony, kilka godzin stania w trawiastych oparach mogła mnie znieczulić na otaczający świat, więc niech fani tej legendarnej hordy nie biorą sobie zbytnio do serca mojego marudzenia.
Występ zaczął się od komunikatu z taśmy, że nagrywając koncert i robiąc zdjęcia psujemy misterium i nie doceniamy sztuki. Potem poszło intro i na scenę wskoczyło 3 typów w kapturach (w tym zamaskowany Attila) oraz Hellhammer (prawdę mówiąc, nie wiem w co był ubrany, bo nie widać go było zza zestawu) i Necrobutcher. Temu ostatniemu akurat przydałby się jakiś kostium, bo z racji nikczemnego wzrostu i mini-kitki nie prezentował się zbyt efektownie. Dym jeszcze zgęstniał i pojechali z całą płytą. Powiem tak- nie przekonali mnie. Wykonanie na żywo, choć rzetelne, nie dodało tym utworom żadnych nowych barw, więc ciągle moimi faworytami pozostają „Freezing Moon” i „Pagan Fears”, a reszta zlewa się w jeden, dość przeciętny numer. Sytuacji nie ratował Attila Csihsar na wokalu, który wił się na wszystkie strony i malował palcami w powietrzu jakieś magiczne znaki. Może na kimś to robi wrażenie, ale dla mnie jedzie groteską. Wokalnie nie zaprezentował nic ponad to co znamy z płyty. Reszta zespołu również nic szczególnego nie pokazała, może poza bębniarzem, który swoją drogą bardzo często wysuwał się na pierwszy plan, przykrywając pozostałe instrumenty, ale to wina realizatora dźwięku. Ogólnie więc średnio się bawiłem.
Z atrakcji dodatkowych: w czasie występu gwiazdy wieczoru, w jednej z bocznych sal znaleziono nieprzytomnego typa, którego ewakuowała karetka. Niestety, nie wiem czy przedawkował metal albo inne narkotyki, czy też dostał w czapę.
Skomentuj