Na koncert Triptykon zamierzałem się od paru dobrych lat i w końcu się udało. W czasie urlopu spędzanego w stolicy Małopolski, pokonując smog i sporą odległość od klubu, dotarłem z małym opóźnieniem do Kwadratu, gdzie od paru minut grało już…
Blaze of Perdition:

Wygląda na to, że ich twórczość pozostanie mi obojętna, zarówno z płyt, jak i na żywo. Niby wszystko się zgadzało: żywiołowy występ, dobra forma wokalisty (w tej roli Namtar znany m.in. z Furii i Massemord) i instrumentalstów, a także klarowne brzmienie. Jednak za każdym razem, kiedy próbowałem skupić się na ich występie, moje myśli ulatywały gdzieś szybko, bo niestety, pod względem kompozycyjnym lublinianie nie radzą sobie. Co z tego, że każdy każdy prawie kawałek jest zamotany jak węzły marynarskie i wielowątkowy jak brazylijska telenowela, kiedy nie porusza w najmniejszym stopniu?
Mord ‚A’ Stigmata:

Tutaj miałem pewne obawy, gdyż te kilka przesłuchań ich ostatniej płyty nie pozostawiło jakichś trwalszych wspomnień. Na szczęście okazało się, że z Hope mam tak samo jak z Absence Blindead- w wersji studyjnej przyzwoita, dostaje prawdziwych rumieńców dopiero odegrana ze sceny. Jakby ktoś wstrzykiwał anaboliki z przeciętnego sportowca- muzyka ożyła i porwała publikę. Ogólnie koncert dobry i tylko mam nadzieję, że nie jest to zapowiedzią powolnego rozkładu Mordy, tak jak był w przypadku gdańszczan.
Secrets of the Moon:

Dopiero po koncercie dowiedziałem się, że SotM to legendy niemieckiego blacku z dwudziestoletnim stażem. Patrząc na pyzatą facjatę frontmana i ogień z jakim odgrywali kolejne utwory, myślałem, że to jakieś szczawie, podrzucone Tomkowi Wojownikowi przez wytwórnię. Ale to sprawy drugorzędne. Zaczęli od przywitania „Good evening, we are Secrets of the Moon”, a potem skradli moje serce. Na chwilę obecną nie wiem jeszcze, jak grali kiedyś, ale w Kwadracie zaprezentowali iście porywający black metal, w którym słyszałem melodyjność środkowego Watain i gotycko-doomowy patos i emocje, przywodzące na myśl Anathemę z czasów The Silent Engima. Ja zupełnie zdziczałem na ich punkcie i nawet kupiłem sobie ostatnią płytę. Większość publiki, która zignorowała powitanie lidera, na końcu zgotowała Niemcom konkretną owację.
Triptykon:

Oczywiście, nie można tego porównać z iście królewskim przyjęciem, które zgotował zapełniony już Kwadrat Tomowi G. Warriorowi. A ten wraz z zespołem odwdzięczył się świetnym, energetycznym występem, po którym nie było co zbierać. Do ideału jednak temu koncertowi trochę zabrakło, głównie z powodu werbla, który przez większą część zagłuszał wszystko poza wokalem. Na dodatek, i tu już czysto subiektywnie, muszę pomarudzić na setlistę. Jako mega-fan trzech ostatnich dzieł Tomasza (Monotheist, Eparistera Daimones i Melana Chasmata), brakowało mi wielu utworów na nich zamieszczonych, np. „Ground” czy „Boleskine House”, ale umówmy się, jest to czepianie się na siłę, bo to był po prostu dobry koncert. Ugh!
Skomentuj