Piłka meczowa: The Darkness: Pinewood Smile
Nie dajcie się zwieść brzydkiej okładce i niskim ocenom w pozostałych internetach. Szpetni Anglicy wydali w końcu dobrą płytę, najlepszą od czasu debiutu sprzed 14 lat. Stylistycznie ciągle kradną od kogo się da, ze szczególnym uwzględnieniem AC/DC i Queen, ale tym razem wychodzą im naprawdę świetne numery, z energetycznym “Solid Gold” i pięknym do granicy kiczu “Why Don’t the Beautiful Cry?” na czele. Jeśli potrzeba Wam dobrze zrobionego, oldschoolowego roczka, to The Darkness ma go po sam strop.
Annihilator: For the Demented
Kiedy poznałem zespół Annihilator w 2007 roku, ukułem termin “smooth metal”, jako idealnie opisujący muzykę Kanadyjczyków. Podobnie jak w przypadku smooth jazzu, tak i tutaj mamy granie zachowawcze, niby mieszczące się w ramach gatunku, ale pozbawione pazura, jadu, jakiegoś pierwiastka niebezpieczeństwa. Minęło 10 lat i mimo nie najlepszych doświadczeń z przeszłości, dałem się skusić fajnej okładce zdobiącej For the Damned i cóż… Straciłem parę godzin. Jeff Waters dalej gra ten swój rozwodniony thrash i wyśpiewuje totalne bzdury. Szkoda czasu.
Asking Alexandria: Asking Alexandria
W Krótkiej Piłce za mało miejsca na opis zamieszania z wokalistami AA, więc w największym skrócie: po kilku latach przerwy w szeregi zespołu powrócił niesforny Danny Worsnop, z którym nagrali świetny, rock ‘n’ rollowy From Death to Destiny. Pomieszali tam glamową przebojowość z nowoczesnym, mainstreamowym metalem spod znaku Slipknot i wyszedł im krążek pełen chwytliwych kawałków, którego z przyjemnością słucham do dziś. Na najnowszym krążku próbują powrócić do takiego grania, pchając je jednak dalej w kierunku bardziej popowych rejonów, kojarzących się z Linkin Park itp. Dało to efekty bardzo mieszane, od świetnego singla “Into the Fire”, po skrajnie żenujący “Empire” z rapowanym partiami. Cała płyta jest bardzo przeciętna, ale można z niej wykroić parę fajnych numerów i dodać do jakiejś imprezowej playlisty.
Cavalera Conspiracy: Psychosis
Największe pozytywne zaskoczenie roku. Max i Igor na śmietnik wyrzucili plemienne patenty (okładka w tym względzie jest myląca) i zbytnie zamiłowanie do groove metalu i powrócili do czystego thrashu. Z punkową wręcz agresją i chamstwem mkną przez całą płytę, a słuchacz daje się porwać tym dźwiękom z uśmiechem na zdezorientowanej twarzy. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek bracia Cavalera sprawią mi radość swoją muzyką, a tu proszę.
Celeste: Infidele(s)
Francuscy sludge-blackowcy powracają z czwartą płytą. Nie potrafię nie porównać ich twórczości z naszą Entropią, tym bardziej, że Vesper wyszło w tym samym roku co Animale(s) Francuzów, czyli w 2013. Od tamtego czasu oleśniczanie dokonali prawdziwej rewolucji w swojej twórczości, której rezultaty nie podeszły mi w 100%, jednak nie sposób odmówić im odwagi. Celeste zaś ciągle tkwi w tym samym miejscu i pewnie nie miałbym nic przeciwko, gdyby kawałki były wyjątkowo dobre. A są zaledwie przeciętne, więc można sobie Infidele(s) spokojnie odpuścić.
The Doomsday Kingdom: The Doomsday Kingdom
Solowy projekt Leifa Edlinga z Candlemass. Brzmi jak remiks ostatniego krążka Black Sabbath- te same riffy, taka sama produkcja, lepsze wokale, gorsze piosenki. Szkoda czasu.
Enslaved: E
Po pierwszym przesłuchaniu E odrzuciła mnie jego “niemetalowość”- gdzie się podziały wściekłość, wrzask i mrok? Na szczęście dałem albumowi jeszcze kilka szans i jakkolwiek póki co go nie pokochałem, to doceniam to nowe, bardzo melodyjne oblicze Norwegów.
Fit for an Autopsy: The Great Collapse
Deathcore z USA. Dwie poprzednie płyty były naprawdę dobre jak na ten gatunek, ale ta brzmi jak zbiór najpopularniejszych klisz, z których muzykom nawet nie chciało się zrobić porządnych piosenek. W skrócie: nudno i nieciekawie.
John Garcia: The Coyote Who Spoke in Tongues
Druga solowa płyta głosu legendarnego Kyuss. Mimo, że to nagrania czysto akustyczne (pośród nich nowe wersje numerów Kyuss i nowości), to jest w nich tyle ognia i energii, że pomimo wielu przesłuchań, ciągle poprawiają mi nastrój. A John, pomimo upływu lat, ciągle w świetnej formie wokalnej. Polecam!
Liam Gallagher: As You Were
Głos i stylistyka się zgadzają, ale wiadomo, że to nie jest stare, dobre Oasis. Tym niemniej, fani zespołu mogą obadać, bo jest to całkiem przyzwoita płyta i wstydu nie ma.
Morbid Angel: Kingdoms Disdained
Bardzo fajnie im ten powrót wyszedł. Jest ciężko, duszno i gęsto od poplątanych riffów- bardzo przypomina mi to Formulas Fatal to the Flesh. I tak jak tam, nad całością góruje potężny ryk Steve’a Tuckera. Jest dobrze!
Pallbearer: Heartless
Chyba jednak się do tych arizońskich doom metalowców nigdy nie przekonam. Idąc za głosem entuzjastycznych recenzji, próbowałem słuchając kilku płyt, próbowałem na koncercie i ciągle ich muzyka mnie potwornie nudzi. Gdyby te kawałki ścisnąć, byłoby o wiele lepiej, bo jest tu trochę świetnych riffów. No i jakieś lepsze wokale by się przydały, bo obecnie partie śpiewane są irytująco płaczliwe. Tak więc niech ogarną te kwestie, a ja wrócę do Pallbearera za jakieś 5 lat, sprawdzić, czy im się udało.
Phrenelith: Desolate Endscape
W większości ostatnich lat Desolate Endscape byłby murowanym kandydatem do rocznego podsumowania najlepszych płyt. W 2017 jest to po prostu jedna z wielu dobrych propozycji dla fanów death metalu. W tym przypadku nowoczesnego, zatęchłego, ale nie wpadającego w pułapkę rozwlekłości, będącej wynikiem zbyt wielkich ambicji. Innymi słowy- dobre, konkretne piosenki, zamiast dźwiękowej magmy.
Rise Against: Wolves
U kanadyjskich punk-rockersów po staremu- krótkie, proste gitarowe piosenki z tekstami o buncie i miłości. Jeśli macie ochotę na lekkostrawną rebelię ubraną w chwytliwe numery, możecie obadać.
So Slow: 3T
Jazz, post rock i buntowniczy duch hardcore’a- takie łatki przychodzą mi do głowy kiedy słuch 3T. Całość jest na pewno ciekawa, ale nie porywa.
St. Vincent: MASSEDUCTION
Ambitny pop. Fajna, zróżnicowana muzyka, dobre teksty, a wisienką na tym torcie jest refren w “New York”. Polecam!
Suffering Hour: In Passing Ascension
Gdybym miał normalny tekst zastąpić tagami, to znalazłyby się tutaj #deathmetal, #duchota, #mrok i #dysonanse. Czyli podobnie jak opisany powyżej Phrenelith- nowoczesna odmiana gatunku. Z tym, że Suffering Hour poszła raczej w tworzenie klimat, aniżeli konkretnych numerów. I w zasadzie robi to całkiem rzetelnie, ale po co zawracać sobie czymś takim głowę w roku, w którym wyszedł debiut Spectral Voice?
Taylor Swift: reputation
Do tej pory znałem Taylor głównie jako królową medialnych kłótni i małostkowości, więc z pewnym zainteresowaniem zabrałem się za reputation. I muszę przyznać, że w obliczu porażki mojej ukochanej Katy Perry, pani Swift oferuje sympatyczną alternatywę jeśli chodzi o wyprodukowany za gigantyczne pieniądze, mainstreamowy pop. Oczywiście cała płyta jest jednowymiarowa i w konsekwencji niezbyt porywająca, ale zawiera parę prawdziwych sztosów (“…Ready for It?” czy “Look What You Made Me Do”), do których będę wracał, gdy najdzie ochota na niezobowiązującą przyjemność.
Thaw: Grains
Do różnych klocków składających się na budowlę pod szyldem Thaw, sosnowiczanie dorzucają kolejny- drone. Mimo, że momentami nawiązania do Sunn O))) są zbyt nachalne (“The Thief”), to nie przeszkadza to zbytnio w odbiorze, dzięki temu styl zespołu dalej ewoluuje w ciekawym kierunku. Jakkolwiek kompozycjom na Grains trochę brakuje do perfekcji słyszanej na Earthground, to i tak nie ulega wątpliwości, że jest to świetny krążek. I nie jest to żadna niespodzianka.
Skomentuj