W psychologii istnieje pojęcie przeciążenia sensorycznego, które określa stan w którym mózg otrzymuje zbyt wiele bodźców i przestaje sobie z nimi radzić. Termin ten przypomniał mi się właśnie w związku z najnowszą płytą Robba Flynna i spółki. W tym wypadku nie chodzi o to, że słuchacza atakuje jakoś dużo dźwięków, tylko raczej, że jest ona niesamowicie nierówna. Do tej pory jestem skonfundowany jak jej słucham, zarówno z powodu wielkiego rozrzutu stylistycznego, jak i jakościowego.
Zacznijmy od tego pierwszego aspektu, czyli gatunków zawartych na Catharsis. Jeśli jesteście fanami i znacie dyskografię zespołu, to znajdziecie tu po trochu z każdego dotychczasowego krążka. Nu metal, groove, thrash, smyczki z klawiszy, flażolety i harmonie gitarowe – wszystko. W bonusie wpada jeszcze celtycki, akustyczny punk w postaci chyba najsłynniejszego numeru z płyty czyli “Bastards”. Jak tak sobie myślę, to mógłby być przepis na super ciekawy, zróżnicowany album. Żeby tylko Robbert przysiadł trochę nad kompozycjami. Tym bardziej że upchnął ich tutaj aż 15.
Niestety większość z nich to klocki potworne. Najgorsze to kiczowaty singiel “Kaleidoscope”, akustyczny, zahaczający o flamenco “Behind the Mask”, czy brzmiący jak parodia nu metalu (te rapowanki w zwrotkach!) “Triple Beam”. Pewnie część z Was zdziwi brak w tej wyliczance wspomnianego już “Bastards”, ale naprawdę na takim tle wypada całkiem nieźle (w wersji płytowej, rzecz jasna. Wersja “slam poetry” to rak w czystej postaci). No i w przeciwieństwie do reszty ma znośny tekst.
Pomiędzy tymi porażkami znalazło się morze przeciętności o której nie ma co wspominać, ale też na szczęście kilka fajnych numerów. “Beyond the Pale”, jadący na riffie buchniętym Devinowi Townsendowi, fajnie buja i ma świetny refren; groove’iasty “Grind You Down” idealnie pasowałby do Through the Ashes of Empires i mimo nu metalowego posmaku bardzo ładnie żre; podobnie zresztą “Razorblade Smile”. Na chama do tej grupy dodałbym “California Bleeding”, które od razu wpada w ucho, jednak geograficzna wyliczanka w tekście i tragiczne chórki w refrenie są jak pierdnięcia w czasie seksu- psują coś potencjalnie świetnego. Przy okazji, uznaję za ciekawy fakt, że te 3, no niech będzie 4, perełki są rozmieszczone po 2 z początku i końca płyty (dokładne numery: #3, #4, #13 i #14). Tak więc z początku dostajemy ciastko, potem tonę gówna i na koniec drugie ciastko w nagrodę, że się przemęczyliśmy.
Nie wiem czy dla zespołu pocieszeniem będzie, że nie jest to najgorsze wydawnictwo- myślę, że niesławnego Superchargera (jedna z moich pierwszych kaset z ciężką muzyką!) nie przebiją nigdy. Cała nadzieja, że odbiją się tak samo jak wtedy, aczkolwiek chyba nie ma szansy na kolejne TTAOE. Robbercie, zaskocz mnie!
Ps. Po napisaniu powyższego tekstu przejrzałem parę cudzych recenzji i znajduję zabawnym, że choć praktycznie wszyscy uznali Catharsis za porażkę, to każdy wskazał inne piosenki jako przysłowiowe perły w gównie.
Ps. 2. Absolutnie wszędzie za to było o “klaskaniu jak u Rubika” w “Kaleidoscope”. Skucha z mojej strony.
Skomentuj