Brodaty Amerykanin, który zaczynał karierę u boku niejakiego Ozzy’ego Osbourne’a, ma specjalne miejsce w moim sercu. Był jednym z moich pierwszych gitarowych idoli, którego popisy na płytach i szkółkach podziwiałem z wypiekami na twarzy. I choć w międzyczasie zdążyłem troszkę odejść od klimatów proponowanych przez błękitnookiego Zakka, to kiedy dowiedziałem się, że na trasie promującej album The Grimmest Hits odwiedzi moje nowe miasto, wiedziałem, że muszę tam być. Na pewno pomógł też fakt, że płyta ta jest naprawdę dobra. Ale o tym innym razem.
Monolord:
Koncert Szwedów przegapiłem prawie zupełnie z tego względu, iż na dworze było bardzo zimno i dużo czasu zajęło mi przekonanie samego siebie, że w ogóle warto opuścić ciepło własnego mieszkania. To co usłyszałem nie sprawiło, że pożałowałem swej opieszałości. Totalnie generyczny stoner/doom, nie do odróżnienia od dziesiątek przeciętnych zespołów udzielających się w tym gatunku.
Black Label Society:
Bo zejściu ze sceny Monolord, oczom publiczności ukazała się wielka zasłona z logiem gwiazdy wieczoru, ukrywająca pracę ekipy technicznej. Parę minut po 20 zgasły światła, a z głośników poleciało intro w postaci “Whole Lotta Sabbath” , czyli mixu “Whole Lotta Love” i “War Pigs”.
Następnie zasłona opadła i amerykański kwartet ruszył z klasycznym już “Genocide Junkies” z 1919 Eternal. Ogólnie byłem trochę zdziwiony, że głównym daniem nie były piosenki z udanego przecież Grimmest Hits, które zaczęły pojawiać się dopiero od połowy występu. Nie żebym narzekał w końcu w międzyczasie poleciało wiele numerów z mojego ulubionego okresu w karierze grupy (1919 – Blessed Hellride – Mafia), w tym m.in. “Bleed for Me”, “Suicide Messiah”, czy “Stillborn”, zagrany na sam koniec. Jedyny zarzut jaki mam odnośnie repertuaru, to zgrupowanie ballad w jeden kilkunastominutowy segment. Na deski wjechało wtedy fortepianino i pan Wylde mógł ukazać swoją wrażliwszą stronę, a ja wyskoczyć na siku, bo to jednak strasznie nudne było. Zdecydowanie wolę gdy balladki są wymieszane z rockerami. Przy okazji tego spokojnego fragmentu, zauważyłem zabawną rzecz- kiedy na klawiszach grał drugi gitarzysta, chudziutki Dario Lorina, były one bardzo cicho w mixie. Kiedy zmienił go Zakk, nagle wyskoczyły na pierwszy plan. Pewnie dlatego Dario miał przez cały czas taką markotną minę. Jego przeciwieństwem był natomiast obsługujący bas John DeServio, który z szerokim uśmiechem przechadzał się ciągle po scenie i gadał z fanami.
Skoro już o dźwięku była mowa, to pomijając pewien muł na gitarach, było dobre- mięsiste i selektywne.
Ogólnie więc to co wylewało się z głośników oceniam pozytywnie, z jednym wyjątkiem- głosem Zakka. Nie to, żeby fałszował, bo poza dwiema chyba piosenkami nie było z tym problemu.Chodzi o artykulację- za chuja nie miałem pojęcia co on tam śpiewa, ani nawet gada między numerami. Najśmieszniej było, jak przedstawiał pozostałych członków zespołu- Nikt nie mógł zrozumieć co tam mamrocze i czy już skończył, więc wszyscy klaskali nie wtedy kiedy trzeba.
Na szczęście jeśli chodzi o grę na gitarze, to głównemu bohaterowi tego wieczora nie sposób niczego zarzucić. O riffach już wspominałem, ale gdy nakładał gitarę na kolano i odpalał kolejną solówkę, to słuchałem i patrzyłem z rozwartą japą. Dodatkowo, w trakcie “Fire It Up”, nie przerywając grania, zeskoczył ze sceny, wszedł na balkon, przewiesił instrument przez balustradę i dalej się popisywał. To był jedyny moment w moim życiu, gdy trochę zazdrościłem publiczności z miejsc siedzących.
Podsumowując, był to udany wieczór. Może i support nie trafił w moje gusta, ale Black Label przez ponad dwie godziny(!) utwierdzili mnie w przekonaniu, że warto było wychodzić na mróz tego wtorkowego wieczoru. Fajne piosenki, żywiołowy występ i więcej niż przyzwoity sound. Czego chcieć więcej?
Skomentuj