Poprzednia płyta warszawiaków, wydana w 2016. roku Zorya, zrobiła mi nadzwyczaj dobrze. Ciężki stoner metal ożeniony z grunge’owymi melodiami, mocno kojarzącymi się z pewną Alicją- nie tylko mnie taka mieszanka bardzo przypadła do gustu. Tym bardziej doceniam delikatne odejście zespołu od zwycięskiej formuły.
Na Outlands gruz i charakterystyczne zaśpiewy podlane zostały fajną, szamańską atmosferą, przywodzącą na myśl płyty The Doors (aczkolwiek muszę przyznać, że to może być fałszywy trop, spowodowany tym, że ostatnio w kółko słucham Morissona i spółki) i wzmacniającą poczucie psychodelii. Nie jest to zmiana rewolucyjna, wywracająca brzmienie grupy do góry nogami, ale zdecydowanie słychać różnice w stosunku do poprzednich wydawnictw. Czy było to dobre posunięcie? Raczej tak. Raczej, bo muzyka utraciła trochę ze swego surowego ciężaru. A tak, bo najzwyczajniej w świecie dobrze się tego słucha. Zawartość krążka jest jeszcze bardziej zróżnicowana niż poprzednio, czego najjaskrawszym przykładem jest numer “Scars”, zaczynający się leniwie, sennie wręcz, by pod koniec przejść w energiczną galopadę. Drugim wyróżniającym się punktem albumu jest kompozycja zamykająca całość, “Hollow Kingdom”, której motywu przewodniego nie sposób wyrzucić z głowy. Pozostałe utwory też dają radę, choć nie są tak charakterystyczne.
Na chwilę obecną Zorya pozostaje moim numerem jeden z dyskografii grupy, jednak Outlands depczą jej po piętach i kto wie jak będzie wyglądała sytuacja pod koniec roku, bo każdego dnia słucham całości przynajmniej raz. A to całkiem dobrze świadczy o płycie.
Skomentuj