Burn the Priest to dawna nazwa Lamb of God. Legion: XX to składanka z coverami zespołów, które inspirowały Amerykanów na początku kariery. I Ministry. Tego typu wydawnictwa cieszą mnie najbardziej, gdy odkrywają przede mną nową muzykę. Tak było np. W przypadku Garage Inc. i tak jest teraz. Spośród 10 oryginalnych wykonawców znałem tylko trójkę- Big Black, Ministry i Melvins, z czego lubię tylko tych ostatnich. Pozostałe 7 kojarzę z nazwy bądź wcale, a wersje piosenek nagrane przez BtP zachęcają do muzycznej archeologii.
Tak więc walor edukacyjny zdecydowanie jest. A jak z muzyką? Całkiem nieźle, acz bez obesrania. Największą zaletą jest spore zróżnicowanie kawałków. Dominuje oldschoolowy hardcore, przefiltrowany przez współczesne brzmienie Owieczki, ale poza tym mamy takie rzeczy jak crossover (S.O.D), alternatywny metal (Quicksand), czy rock ‘n’ roll (Ministry). Do szerokiej gamy materiału źródłowego dostosował się Randy Blythe- praktycznie każdy numer zaśpiewany jest trochę inaczej, ale zawsze fajnie.
Jeśli chodzi o ogólną jakość poszczególnych nagrań to już tak świetnie nie jest. Żadnej wtopy nie ma, ale większość jest tylko spoko i nic poza tym. Prawdziwe ciosy są trzy: lekko transowy, podbity szaloną linią basu “Kerosene” Big Black, wściekły “Kill Yourself” S.O.D i tak spokojny jak i niepokojący “Dine Alone” Quicksand. Mogę ich słuchać w kółko.
Podsumowując, Legion: XX to płyta przede wszystkim dla największych maniaków Lamb of God, ciekawych korzeni ich twórczości. Pozostali mogą sobie raczej podarować, bo jednak nie jest to jakiś wyjątkowo porywający album.
Skomentuj