Stadio Śląski:
Poprzednim razem byłem w Chorzowie w 2004 roku na Metallice. Z tamtego stadionu zostały tylko współrzędne geograficzne, bo nowy Śląski to zbudowany od nowa obiekt, więc nawet jakiejś wielkiej nostalgii nie doświadczyłem. Zamiast tego była pewna irytacja. Po pierwsze, brak było oznaczeń, którędy posiadacze danego rodzaju biletów powinni wchodzić. Z tego też powodu występ pierwszego supportu, amerykańskiego Tyler Bryant & the Shakedown, słuchałem biegając wokół stadionu Śląskiego. Z płyty brzmią sympatycznie, więc trochę szkoda. Znacznie bardziej jednak dokuczyła mi ograniczona oferta browarnicza, sprowadzająca się wyłącznie do Lecha Free. Kolejny koncert LiveNation i kolejne przypomnienie, że przed ich imprezami trzeba się zaprawić jeszcze w domu, co przy takim upale jaki panował w ten poniedziałek, nie jest idealnym rozwiązaniem. Fajnym pomysłem było postawienie kilkunastu toi-toiów na płycie stadionu, jednak przydałoby się ich trochę więcej. Nawet pomimo braku prawdziwego piwa, kolejki były bardzo długie. Co do wyglądu stadionu, to wygląda on podobnie jak wszelkie budowle tego typu w naszym kraju, z licznymi odsłoniętymi elementami betonowymi, które tak skutecznie odbijają dźwięk. Ale o tym za chwilę.
Volbeat:
Bardzo nie lubię tego duńskiego kwartetu. Ich muzyka to chyba najnudniejszy hard rock na świecie, a irytująca maniera wokalna frontmana, groteskowo bliska jodłowaniu, jeszcze pogarsza sprawę. Co kierowało Robem Caggiano, który przeszedł do Volbeat z będącego na fali wznoszącej Anthraxu, pozostanie dla mnie tajemnicą.
Guns n’ Roses:
Chwilę po tym, jak Volbeat opuścił scenę i posprzątał po sobie, na głównym telebimie nad sceną rozpoczęła się projekcja zapętlonej, krótkiej animacji na której czołg z insygniami głównej gwiazdy wieczoru rozjeżdżał nieprzebrane sterty czaszek. Humory i spóźnialstwo Axla Rose obrosły już legendą w świecie rocka, więc prawdziwym szokiem było dla mnie, że już chwilę po 20, czyli zgodnie z rozkładem, filmik przeszedł płynnie w inny, a wspomniany czołg zaczął zabijać zombie. Minęła chwila, spiker wydziera się do mikrofonu, a na scenę wbiegają kolejni muzycy z jednego największych zespołów świata. Najpierw kojarzący się z bokserem Balrogiem ze Street Fightera Frank Ferrer na perkusji i para klawiszowców- Mellisa Reese i Dizzy Reed. Na przodzie sceny pojawili się wyglądający jak wyciągnięty z rynsztoka gitarzysta Richard Fortus i dwie personifikacje słowa cool, których czas się nie ima: Duff McKagan i Slash w obowiązkowym cylindrze. Zaczynają “It’s so Easy” i wtedy dołącza do nich Axl. Przypakowany Donald Trump przebrany za cygańskiego kowboja chyba najlepiej oddaje jego obecną stylówę. Oczywiście image to sprawa drugorzędna, najważniejsze, że przez większą część koncertu naprawdę dawał radę. Czasem uciekał się do irytującego skrzeku, czasem wydawało mi się, że gubił się w piosence (np. “Double Talking Jive”), ale ogólnie było ok. Podobnie z jego zachowaniem. Praktycznie wcale nie gadał, ale wydawał się być w miarę swobodny i bardzo cieszył się do gadżetów rzucanych przez fanów na scenę.
Niestety, nie da się wiele dobrego powiedzieć o nagłośnieniu, które na szczęście nie sięgnęło takiego dna, jak przy poprzedniej wizycie Gunsów w Polsce, kiedy to podobno publiczność miała problemy z rozpoznawaniem poszczególnych numerów. Ale i tak było w najlepszym razie przeciętne. Przede wszystkim często gubiły się średnie częstotliwości albo występował w nich bałagan. Najbardziej poszkodowani byli Fortus, grający partie rytmiczne, i klawiszowcy- cała trójka była bardzo słabo słyszalna, a momentami wręcz znikali. Następnie kwestia echa, które też dokładało się do poczucia chaosu. Ale najbardziej chyba bolał brak uderzenia dołów. Nie wiem do końca jak to opisać, ale chodzi mi o to, że bas i perkusję było słychać, ale nie czuć. Używając przykładu, jeśli puścicie sobie takie “Nightrain” na choćby średniej jakości sprzęcie, to sekcja rytmiczna sprawia, że całe nasze ciało zaczyna tańczyć. Tego wieczora bardzo rzadko doświadczałem takiego stanu, mimo, że większość dźwięków moje uszy słyszały.
O dziwo, mimo powyższych problemów, to i tak był świetny koncert. O Axlu już pisałem, że był niezły. Reszta była rewelacyjna. Oczywiście prym wśród instrumentalistów wiódł kudłacz w wysokim kapeluszu, strugający piękne solówki z takim luzem, że pierwszą myślą było: “tak, właśnie o to chodzi w jebanym rock ‘n’ rollu!”. Podobnie Duff, który miał mniesze pole do popisu, ale gdy jego bas wychodził na pierwszy plan, jak np. w “Comie”, to micha sama się uśmiechała. Dodatkowo przekonałem się, że typ ma bardzo wokal, kiedy śpiewał “New Rose”- taki młody Mick Jagger z nutką Johnny’ego Rottena. Kolejną rzeczą, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie, była cała otoczka, czyli tzw. show. Wielka scena z wysoką rampą na tyłach, po której biegali wszyscy “ruchomi” muzycy, fajerwerki i buchające płomienie- bardzo fajnie urozmaicało to koncert. Muszę tu wspomnieć o najbardziej epickim momencie, kiedy Slash grał solo do “November Rain” na tle spadających z sufitu iskier. Oglądałem to z rozdziawioną japą. Moje jedyne zastrzeżenie związane z poza muzyczną częścią koncertu budziły animacje wyświetlane przez cały czas na ekranach. Spora ich część to było takie tandetne 3d, w stylu gier komputerowych z początku lat 2000-ych. Ich treść też raczej z dupy, ale z jednym wyjątkiem nie aż tak rażąca. Otóż w trakcie coveru “Black Hole Sun” na telebimie pojawił się kościotrup grający na pianinie! Jak to zobaczyłem po prostu ryknąłem śmiechem. Rozumiem chęć oddania hołdu Chrisowi Cornellowi, ale to wyglądało jak stworzone przez smutnego nastolatka stawiającego pierwsze kroki w programie graficznym.
Skoro już jestem przy setliście, to zagrali wszystko. Prawie całe Appetite for Destruction, po kilka numerów ze wszystkich pozostałych płyt studyjnych i mnóstwo cudzesów, w tym “The Seeker” the Who, “Whole Lotta Rosie” AC/DC i świetny “Slither” Velvet Revolver, choć to nie do końca cover. Jak dla mnie super, acz mogliby oszczędniej podejść do reprezentantów Chinese Democracy, bo poza utworem tytułowym to straszny gniot. Jakby nie było, łącznie usłyszeliśmy aż 33 piosenki, chyba najwięcej na tej trasie! Zespół grał praktycznie bez przerwy przez 3 i pół godziny! Jestem pełen podziwu, tym bardziej, że nawet pod sam koniec po żadnym z muzyków nie było słychać ani widać zmęczenia. Za to mnie przez ostatnie 30 minut nogi trochę już w dupę wchodziły, ale nie zmniejszyło to radości z odbierania występu.
Podsumowując, bawiłem się świetnie. Do tej pory uśmiecham się na wspomnienie różnych scen z tego wieczoru. Szkoda tylko tego nieszczęsnego brzmienia, bo to zdecydowanie mógł być najlepszy koncert w moim życiu.