Zacznę od historyjki z podróży na koncert.
Na rondzie Śródka wsiadam do tramwaju nr 4, średnio zapełnionego. Zaraz po mnie, tuż przed odjazdem, wbija para czerwonych od Słońca i alkoholu typów. Niższy, łysy, w kształcie piłki i wyższy, z telefonem w dłoni. Po chwili Pan Piłka odkręca niesiony w potężnej łapie słoik śledzi w oleju i rozpoczyna konsumpcję. Bez ceregieli, chwyta fragmenty ryby w palce i ładuje je sobie do ust. Posiłek przerywają słowa zachwytu: “Mmm… Pyszne! Polski przysmak!”. Po chwili jednak słoik zawiera już tylko powietrze, co wprowadza biesiadnika w nastrój agresywno-nihilistyczny. “Kurwa, jak tu spadną bomby, to Wy wszyscy, kurwa, nic nie zrobicie, tylko, kurwa, umrzecie! Zjedlibyście szczura? Gówno! A ja bym zjadł!”. Jego kompan wyciąga telefon i zaczyna nagrywać tę przemowę. “Ty, kurwa, weź mnie nie nagrywaj…” oponuje główny aktor tego spektaklu, by po chwili skupić się na pozostałych pasażerach. “A ta, siedzi na tej piździe i kurwa nic! Nic kurwa!”. Jako że stałem nieopodal, również i ja doczekałem się swojej kolejki: “A ten kurwa, założył se słuchawki i co, kurwa? Jak bomby spadną to nawet, kurwa, nie zauważy, kurwa!”. I tak trwało to, aż do Mostu Teatralnego, gdzie poznański Nostradamus wysiadł, żegnając się tymi oto słowami: „I jak te, kurwa, bomby spadną, to oni wszyscy zginą! Zginą, kurwa, jak… jak… jak pies Pluto, kurwa!”.
Ragehammer:
Krakowianie dość długo się rozkręcali, ale przy 3-4 numerze wszystko już ładnie żarło. Ich tradycyjny thrash jest trochę monotonny, ale mimo to, Tymek i spółka potrafią wykrzesać z tej materii żywiołowe show. Punktem kulminacyjnym było odegranie świetnego “Wroga” z ostatniego długograja. Niestety, reakcja publiczności była dość niemrawa, co składam na karb upału, bo zespołowi trudno cokolwiek zarzucić. Na szczególną pochwałę zasługuje jak zawsze hiper-aktywny frontman, który swoimi umiejętnościami i prezencją sceniczną potwierdził, że należy do czołówki wokalistów w kraju.
Voidhanger:
Ekipa dowodzona przez Herr Warcrimera promowała na tej trasie swoje najnowsze dzieło, Dark Days of the Soul. Jest to bardzo dobra płyta, a zespół ma już wyrobioną markę, więc dziwnym nie jest, że tłok pod sceną zauważalnie zgęstniał. Mieszanka thrashu, blacku i crusta serwowana przez Voidhanger na żywo sprawdza się jeszcze lepiej niż na płycie i zespół od pierwszych nutek porwał publikę zgromadzoną w Bazylu. Ja odleciałem do reszty w trakcie hitu „Naprzód donikąd!”, który w sporej części odśpiewałem z łysym wokalistą. Co tu dużo pisać- wściekła mizantropia, ubrana w fajne, odegrane z ogniem piosenki. Nie mogło się nie podobać!
Cannibal Corpse:
Mimo, że był poniedziałek, przed wejściem na scenę legendy death metalu sala poznańskiego klubu zapełniła się jeszcze szczelniej. Wydaje mi się, że ludzi było mniej więcej tyle co na wyprzedanym Obituary z zeszłego roku, ale trudno orzec, bo przed koncertem Kanibali scena została przesunięta w głąb pomieszczenia, w związku z czym było więcej miejsca.
Tak czy owak, atmosfera była super gorąca i kiedy wydawało się, że napięcie sięga zenitu, przy okrzykach “Cannibal, Cannibal” ruszyli. Na początek poleciały 2 petardy z fantastycznego krążka Red Before Black, a potem mieszanka nowości i staroci. Zespół na scenie kojarzył mi się z przyczajonym lwem- królem dżungli, który nie szarżuje ze wszystkich sił przez cały czas, a po prostu promieniuje potęgą- szczególnie dwaj gitarzyści stojący na przeciwległych końcach sceny, spokojnie krzeszący pokręcone riffy. W środku było bardziej ruchliwie, bo Alex Webster i Corpsegrinder praktycznie nie ustawali w dzikim headbangingu. A propos Amerykańskiego wokalisty, to ma on już swoje lata, jego kark jest w postępującym zaniku, ale to jakie dźwięki potrafi z siebie wydobyć to jest coś niesamowitego. Szczególnie, gdy zestawimy to z niezwykle sympatycznym głosem, którym przemawiał w przerwach. Jeśli do czegoś miałbym się przyczepić, to do tego, że wokale były trochę za głośne w stosunku do gitar. Ale poza tym pod względem dźwiękowym wszystko się zgadzało. Ja w pewnym momencie musiałem zrobić sobie przerwę na ogródku, bo duchota i wcześniejsza podróż ze Szczecina zaczęły dawać się we znaki. Zdążyłem z powrotem na podwójny cios nokautujący, czyli “Stripped, raped, and strangled” i oczywiście “Hammer-smashed Face”. Perfekcyjne zwieńczenie udanego wieczoru.
Skomentuj