Muszę przyznać, że byłem bliski odpuszczenia sobie całego festiwalu, bo złapało mnie przeziębienie, które w połączeniu z bezsennością solidnie nadwyrężyło moje siły. Ale gdy w Twoim mieście grają tak zacne nazwy, trzeba zacisnąć zęby i iść się bawić, choćby na jeden z dwóch dni. W końcu metal to nie rurki z kremem!
Klub Zet Pe Te opisywałem wcześniej, więc wspomnę tylko, że tym razem do kupienia, poza merchem i napojami, było także jedzenie. Na dodatek wegańskie, czyli jak dla mnie bomba.
Z rzeczy nieprzyjemnych, które w żadnym wypadku nie zależały od organizatorów, ale wkurwiały mnie niemożebnie, to gadanie członków publiczności w sali koncertowej podczas występów. Między piosenkami, w trakcie, bez różnicy. Może miałem pecha, ale ciągle słyszałem jak ktoś napierdalał. Najgorsza była para śmierdzących potem typów z kitkami, którzy w czasie setu Sunnaty co chwila darli się sobie nawzajem do ucha. Bo oczywiście nie mogli poplotkować w innej części klubu.
Sunnata:
Stoner metal zmiksowany z grunge’em i odrobiną psychodelii. Pierwszy i od razu najlepszy koncert wieczoru. Odpowiednie proporcje ciężaru i melodii, do tego świetne piosenki, w wersjach często lepszych niż na płycie. Zagrane pod koniec kapitalne “Hollow Kingdom” było ciosem nokautującym. Minusem były drobne fałsze w liniach wokalnych, ale nie zepsuły mi odbioru całego koncertu.
Dark Buddha Rising:
Mieszanka super ciężkiego doomu, elektronicznych hałasów i nawiedzonego wrzasku wokalistki zrobiły na mnie wielkie wrażenie na początku. Brzmiało to jak połączenie czarnej mszy i palenia czarownicy na stosie. Przez pierwsze 3 minuty stałem tam z rozdziawioną japą, chłonąc ten mroczny spektakl. Niestety, kolejne utwory brzmiały dokładnie tak samo, więc początkowy szok przerodził się szybko w znużenie. Ale obczaję sobie jeszcze ten zespół, może na płytach jest ciekawiej.
Wiegedood:
Black metal z Belgii. Niby stało się i słuchało, kolejne utwory wchodziły całkiem elegancko, ale tak jak na płytach brakowało mi jakiegoś takiego zdecydowania w muzyce grupy. Pójścia w stronę albo totalnego szaleństwa, albo mroku, albo nawet jakiejś tam przebojowości. Bo jak teraz wspominam sobie ten koncert, to jedyna myśl przychodząca mi do głowy to: “no, był”. A to trochę słabo.
Yob:
Melodyjny stoner-doom. Nad ostatnią płytą Amerykanów rozpływałem się w poprzednim poście. Na żywo ta trzygłowa bestia jest jeszcze potężniejsza. Każdy instrument brzmiał mocniej i ciężej, dewastując bębenki słuchowe wszystkich zebranych pod sceną. Gdy dodamy do tego niesamowite wokale Mike’a Scheidta, który śpiewał i ryczał jeszcze lepiej niż na albumie, to cały koncert staje się czymś absolutnie wyjątkowym. No tak, ale powyżej napisałem, że najlepsza była Sunnata. Otóż wszystko rozbija się o wspomnianą głośność. Potencjometry w czasie Yob były tak rozkręcone, że nie dałem rady przeżyć całego koncertu i odpadłem w trakcie trzeciej piosenki. Pewnie wpływ na to miała też moja słabsza dyspozycja i niewyspanie, ale takie są fakty i trochę mi wstyd z tego powodu. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze kiedyś posłuchać zespołu, kiedy będę w lepszej formie.
Skomentuj