Ja to Wam powiem, że tego całego doomu, to raczej nie lubię. Monotonne takie, nudne. Poprzednia płyta Mike Scheidta i spółki idealnie wpisywała się w ten opis. I w ogóle miałem Our Raw Heart nie słuchać. Ale że wybieram się w listopadzie na krakowski festiwal Soulstone Gathering, pomyślałem sobie, że obadam ostatnie płyty wszystkich występujących tam zespołów, żeby wiedzieć co mogę sobie ewentualnie odpuścić. No i przychodzi kolej na Yob. Bez większych nadziei klikam play i BAM! Płyta mnie pożarła od pierwszej nutki. To połączenie melancholijnych melodii z miażdżącymi riffami i zawodzącym śpiewem wokalisty brzmi jak Paradise Lost w zwolnionym tempie, ale robi mi niesamowicie dobrze. Nie wiem, czy kiedyś doświadczyliście czegoś takiego, ale jeśli nawiązuję połączenie z jakąś wolną i ciężką muzą, to czuję się, jakby serce mi się zapadało i trochę tracę oddech. I właśnie coś takiego mam przy większości utworów z tego krążka. Równie dobrze może to być zwiastun problemów kardiologicznych- czas pokaże. Silną stroną płyt jest też sposób kompozycji. Utwory są długie, ale w ich obrębie dzieje się naprawdę dużo, co nie zakłóca ich spójności, a za to sprawia, że nie nużą.
Generalnie nie sposób tego krążka przechwalić i już się cieszę na te piosenki w wersji live.
Skomentuj