Fajne zespoły, ciekawy wystrój i smaczne bezmięsne żarcie- 5. edycja krakowskiego festiwalu potwierdziła, że to są mocne strony tej imprezy. W tym roku dałem radę wpaść tylko na chwilę, ale i tak było fajnie.
Electric Moon:
Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że będę stał jak urzeczony słuchając przez 45 minut improwizowanego stonera, nie uwierzyłbym. A tu proszę! Tercet z Niemiec zabrał mnie i liczną publiczność na szaloną podróż w nieznane, po trasie biegnącej między pustynią a kosmosem. I było to naprawdę super, bo ich granie to przede wszystkim klimat, bez technicznych popisów. Myślę, że w domu rzadko bym do tego wracał, ale na żywo wypadli znakomicie.
Mars Red Sky:
Bardzo mi się nie podobało. Do tego stopnia, że wyszedłem w trakcie drugiej piosenki. Muzycznie to taki zwyczajny, ostro nafuzzowany stoner, nic specjalnego. Ale na wokalu mają typa, który wygląda jak francuski listonosz i ma głos Thoma Yorke’a z Radiohead. A ja w chuj nie znoszę Radiohead.
Graveyard:
Główna gwiazda wieczoru i powód, dla którego kupiłem bilet. Z wyglądu ta Szwedzka ekipa wygląda jak trzech grzecznych studentów i ich kolega menel, którego specjalnie z okazji koncertu wyciągnęli z baru. Tym ostatnim jest rzecz jasna wokalista i gitarzysta Joakim Nilsson, człowiek obdarzony nie tylko fajnym wokalem, ale też wielką charyzmą- nie sposób było oderwać od niego wzroku, zarówno gdy śpiewał jak i szalał na scenie. W ogóle muzyka zespołu, czyli taki klasyczny hard rock w stylu Zeppelinów, czy Lynyrd Skynyrd albo Allman Brothers Band (tylko bez tylu solówek), na żywo zyskuje niesamowicie na energii. W pewnym momencie pod sceną odbywało się regularne pogo. Z setlisty też byłem bardzo zadowolony, a gdy zagrali moje ukochane “Hard Times Lovin’” prawie rozpłynąłem się z radości. Wyśmienity koncert i tylko pozostaje mieć nadzieję, że pierwsza wizyta Szwedów nad Wisłą nie będzie ostatnią.