Piłka meczowa: Gruzja: Jeszcze nie mamy na was pomysłu
Z tego co widzę z internetu, Gruzini są pretensjonalnymi hipokrytami, a na dodatek szkalują moich ziomków z ITE. Ale jakie zajebiste piosenki piszą! Rozrzut stylistyczny jest spory, od zimno-falowego roczka po black metal- panowie sprawdzają się w każdej konwencji, a szalone teksty są wisienką na torcie. W porównaniu z debiutem to ta sama Gruzja, tylko bardziej. I jak najbardziej jest to komplement.
Adrift: Pure
Już miałem zamykać listę płyt do przesłuchania na potrzeby Krótkiej Piłki, ale kolega prowadzący blog Irkalla (polecam!), tak entuzjastycznie pisał o tym wydawnictwie, że musiałem obadać. I całe szczęście, bo jest to świetna rzecz! Ciężkie, sludge’owe riffy kojarzące się z The Ocean i Neurosis, przemieszane z bardziej progresywnymi fragmentami, przypominającymi King Crimson. Trzeba dać Pure 2-3 przesłuchania, ale zdecydowanie warto.
Blood Incantation: Hidden History of the Human Race
W stosunku do debiutu, muzyka Amerykanów uległa pewnemu uporządkowaniu. Produkcja jest czystsza, a struktury trochę mniej pokręcone. Przez to też wyraźniej słychać inspiracje Morbid Angel. W powyższych zdaniach nie chodzi mi jednak o to, że BI grają teraz odtwórczy i komercyjny death metal. Ciągle mamy do czynienia z dźwiękami wymagającymi uwagi od słuchacza, które mimo ewidentnych zapożyczeń potrafią zaskoczyć. Po dwóch strzałach ekipa Paula Riedla ciągle bez pudła.
Blue Hummingbird on the Left: Atl Tlachinolli
Myśl po pierwszym przesłuchaniu: “fajne te “azteckie” sample, ten efekt echa na wokalu też dość ciekawy”. Pięć przesłuchań później: “w zasadzie jedyne co pamiętam z tej płyty to charakterystyczne gwizdy i plemienne bębny. No i to zjebane echo, które odwraca uwagę od muzyki i generalnie wkurwia”. Jeśli chodzi o samą stylistykę, to mamy tu niezły, chamski black, który jednak nie jest na tyle wyjątkowy, by nadrabiał nachalność wspomnianych powyżej elementów.
The Darkness: Easter is Cancelled
Płyta równie chaotyczna i bałaganiarska co całokształt kariery tych Anglików. Fajne riffy i zabawne teksty przeplatają się tu z fragmentami usypiająco nudnymi i trudno przesłuchać te 14 kawałków za jednym zamachem, tym bardziej, że naprawdę dobrych kompozycji jest tu może ze 3.
Death Before Dishonor: Unfinished Business
Bostończycy z DBD nakurwiają swój tradycyjny hardcore od prawie 20 lat, ale po muzyce tego nie słychać. Każdy numer jest pełen wściekłości na zło tego świata, że aż chce się wybiec na ulicę tłuc służby mundurowe i witryny sklepów. Troszeczkę przeszkadza spore podobieństwo między piosenkami, ale jest ich tylko 8 i trwają łącznie 19 minut, więc nie jest to wielki problem.
Employed to Serve: Eternal Forward Motion
Tu z kolei mamy hardcore nowoczesny, silnie zmetalizowany, z lekkim djentowym zabarwieniem w kwestii brzmienia gitar. Słucha się przyjemnie, ale płyta cierpi na syndrom “zbyt dobrego hitu”. Bo jest tu solidne 10 piosenek, a pośród nich fantastyczna “Harsh Truth”, która przyćmiewa pozostałą dychę. Ale fanom metalcore’a EFM powinno przypasować.
Korn: The Nothing
Dużo przebojowości, trochę nietypowych patentów rodem z pierwszych dwóch wydawnictw i całkiem przyjemnie się tego słucha. A przynajmniej pierwszej połowy, gdzie wylądowały najmocniejsze numery z “Cold” i “Darkness Is Revealing”, bo im dalej tym gorzej. Pod koniec, gdy próbują grać ostrzej, bardziej metalowo, ewidentnie brakuje haczyków i zapamiętywalnych melodii, a numery po prostu nudzą. Ogólnie więc średnia płyta, ale ma momenty.
King Gizzard & the Lizard Wizard: Infest the Rats’ Nest
Stonerowcy grają proto-thrash metal. Nie jest źle, ale czy to komukolwiek potrzebne? Nie bardzo.
Mayhem: Daemon
Zdecydowanie za długa, ale i tak przynajmniej niezła płyta Norwegów, którzy znowu wyruszają na poszukiwania nieodkrytych krain. Sporo tu patentów i zagrywek, które już słyszeliśmy u nich wcześniej, ale przy klarowniejszej produkcji i prostszych aranżacjach brzmią one wręcz przebojowo i kojarzą mi się trochę z twórczością Bölzer.
Numenorean: Adore
Druga płyta Kanadyjczyków to urozmaicony akustycznymi wstawkami i ciężkimi przejściami, przypominającymi trochę riffy Gojiry (m.in. “Regret”!), blackgaze / post-black metal. I jakkolwiek ten gatunek z reguły mnie odrzuca, to utwory na Adore są na tyle ciekawe i rzetelnie napisane, że słucha się tego z przyjemnością. Byłoby naprawdę dobrze, gdyby panowie ograniczyli swój ciąg do tworzenia atmosfery epickiej niczym w power metalowych hymnach, bo trochę to jednak irytuje. Ogólnie więc jest przyjemnie i pomysłowo, ale album nie porywa.
Tomb Mold: Planetary Clairvoyance
Nie robi aż tak dobrze jak Manor of Infinite Forms (chociaż to zwolnienie na końcu cudowne!), ale ciągle jest to czołówka nowoczesnego, piwnicznego death metalu.
Unfathomable Ruination: Enraged and Unbound
Fajowa okładka, ale muzyka strasznie męczy. Takie gorsze Cattle Decapitation bez fajnych numerów. Szkoda czasu.
Upon a Burning Body: Southern Hostility
Bardziej generycznie się chyba nie da. Siódma woda po Five Finger Death Punch, czyli jakaś czterdziesta dziewiąta po Panterze. Groove metal, który stara się być przebojowy, ale zupełnie mu nie wychodzi, bo muzycy nie są w stanie napisać choćby jednej zapadającej w pamięć piosenki i cała płyta przypomina taką magmę riffów pożyczonych od wspomnianych na początku ekip. Nudne i złe.
William Duvall: One Alone
Wokalista Alice in Chains w wersji akustycznej. Świetne, ciepłe brzmienie i dobry głos DuValla to największe plusy tej płyty. Minusem jest fakt, że 10 z 11 piosenek jest do siebie bardzo podobnych. Poza fajnie bujającym “White Hot”, reszta to taka przeciętna muzyka tła dla romantycznej schadzki. Lepiej gdyby William podziałał coś z Giraffe Tongue Orchestra- tam o nudzie nie było mowy.
Skomentuj