
Accept: Stalingrad – niemiecki heavy metal. Poprzednią płytą, Blood of the Nations zniszczyli mnie, ta jest „jedynie” dobra, a psują ją kiczowate melodyjki, wzbudzające uczucie patosu.
Anathema: Weather System – liverpoolczycy trzaskają te swoje akustyczno-progrockowe albumy jak na zawołanie. A najdziwniejsze, że ciągle nie wypuścili jakiegoś gniota. Kolejna bardzo dobra płyta.
Asphyx: Deathhammer – death’n’ roll w stylu Goatwhore z silnymi wpływami (czyt. „z mnóstwem riffów zerżniętych od”) Slayera i wokalem w stylu Lemmy’ego. Daje radę, acz płytka mogłaby być z ¼ króstsza.
Azaghal: Nemesis – melodyjny black, z fajną, brudną produkcją i częścią tekstów po fińsku. Nic nadzwyczajnego.
Behold! The Monolith: Defender, Redeemist – całkiem fajny, z letka pokręcony sludge. Słyszalne wpływy Kylesy i bardziej rockowe Red Fang, ale przede wszystkim Neurosis.
Borknagar: Urd – symfoniczny black z operowymi wokalami. Gardzę i plwam.
Cadaveria: Horror Metal – imię artystki i tytuł płyty mówią w zasadzie wszystko. Pop metalowa cepelia. Zdarzają się ciekawsze fragmenty, ale nie ratuje to płyty, która jest raczej żenująca.
Cancer Bats: Dead Set on Living – kolejny album rock ‚n’ rollowych hard core’owców. Szkoda, że jedyną zmianą w stosunku do poprzednich jest wygładzenie brzmienia. Ogólnie takie sobie.
Cannibal Corpse: Torture – klasycy brutalnego nakurwu, znowu brutalnie nakurwiają. Monotonne ale znośne.
Cattle Decapitation: Monolith of Inhumanity – zaskakująco zróżnicowany i fajny grind. Niby ciągle zapodają konkretny nakurw, ale jak najbardziej da się tego słuchać.
Dodecahedron: Dodecahedron – w miarę brutalny black, z awangardowymi wstawkami, przypominający Blut Aus Nord. Trochę przekombinowane.
Dr John: Locked Down – wyluzowana mieszanka bluesa, funki i soulu, w klimatach lat 70-tych. Relaksujące.
Emmure: Slave to the Game – jakkolwiek przemawiają do mnie nawiązania do popkultury (komiksy, Street Fighter i Transformers, etc.) to muzycznie jest to kicha. Nie tak tragiczna, jak wszyscy twierdzą, ale jednak. Za dużo breakdownów, za mało muzyki.
Furia: Marzannie: Królowej Polski – zdecydowanie największa “gwiazda” jeśli chodzi o melodyjny black metal w tym kraju. Szkoda, że tą płytą spuścili trochę z tonu, ale i tak są tu 2 kawałki absolutnie niszczące, a pozostałe, mimo, że słabsze, to jakoś totalnie nie odrzucają.
God Forbid: Equilibrium – do bólu amerykański (czyli, innymi słowy, lekko kiczowaty i wpadający w patos) melodyjny metalcore. Fajnie, że kombinują trochę z motywami djentowymi, ale fajniej by było, gdyby ich kompozycje były ciekawsze i pozbawione patetycznych momentów.
Jeff Loomis: Plains of Oblivion – powtórka z solowego debiutu. Jeff grać umie, riffy też fajne mu wychodzą, ale przydałby się tu głos Warrela Dane’a, bo trochę wieje nudą (nawet tam gdzie są wokale żeńskie). Najlepszy jest kawałek z wokalnym udziałem Ihsahna.
Lamb of God: Resolution – bardzo nierówna płyta. Obok typowych owieczkowych numerów, są tu zarówno próby (całkiem udane imho) flirtu z bardziej przystępnymi brzmieniami (“The Number Six”, “Insurrection”), powrót do hard-core’owych korzeni (“Guilty”, “Cheated”) czy też odstający od reszty, symfoniczny “King Me” (kojarzący się, pożal się borze, z twórczością rodzimego Huntera). Jakościowo też jest różnie, ale, koniec końców, płyta jest do przesłuchania, choć skróciłbym ją o 4-5 piosenek.
Lunar Aurora: Hoagascht – jakieś takie doomo-ambient-nie wiadomo co z niemieckimi wokalami. Raczej jako ciekawostka niż materiał do jarania się. I tak męczy przed połową.
Mgła: With Hearts Toward None – melodyjny, atmosferyczny black. Wszyscy się nad tym spuszczają, wg mnie dupy nie urywa, ale jest w porządku.
Mnemic: Mnemesis – nu metal z industrialnymi wtrętami. Brzydkie jak Steczkowska.
Napalm Death: Utilitarian – grindowa sieka w wykonaniu legend gatunku. Na dłuższą metę męczące.
Rise and Fall: Faith – zajebisty hard core, z soczystym brzmieniem. Prosto, bez zbędnych łamańców. Moc!
Shadows Fall: Fire from the Sky – kolejna nieudana, i, że tak powiem, bezjajeczna, próba odtworzenia magii The Art of Balance i War Within. Rezultatem jest coś określiłbym mianem smooth thrash metalu- niby coś tam jest, ale gładkie, wypieszczone, zupełnie bez jadu. Szkoda, że to już któraś z kolei taka wtopa, bo do tej pory mocno kibicowałem chłopakom.
Shooter Jennings: Family Man – mix bluesa i country, prosto z amerykańskiej prowincji. Dobre do popołudniowego piwka, acz nie tylko.
Sunstorm: Emotional Fire – do bólu kiczowata zrzyna z rocka stadionowego lat 80-tych, w stylu Europe i Whitesnake. Mnie się podoba, ale raczej na krótką metę.
Tenacious D: Rize of the Fenix – lepsze od Pick of Destiny, gorsze od debiutu. W sumie dość średnie, jednak ma parę przezajebistych piosenek („Roadie”!), dla których warto obadać. Jeśli komuś odpowiada sprośny dowcip w oprawie z akustycznych gitar.
Tesseract: Perspective – akustyczny djent. O dziwo, całkiem znośne, pomijając występ wokalisty, który zdecydowanie za bardzo przeżywa to co się dzieje na płycie. Spoko przeróbka “Dream Brother” Jeffa Buckleya.
U.F.O: Seven Deadly – słychać, że panowie mają swoje lata i wychodzi taki geriatrock ™, ale i tak jest to ciekawsze niż zeszłoroczne propozycje ich rówieśników z Nazareth i Pentagram. Innymi słowy, nie podnieca mnie to, ale jak w tle leci to nie wkurwia.
Unleashed: Odalheim – taki black metalowy Amon Amarth. Sutów nie miażdży, ale jest całkiem przyjemne.
Van Halen: Different Kind of Truth – zadziwiająco przyzwoity powrót po latach. Da się słuchać, choć z klasykami, rzecz jasna, nie ma porównania, brak tego pazura. I David Lee Roth tak śmiesznie mlaska i sepleni. Btw. czy ktoś wie na 100% czy Avy Lee Roth jest jego córką?
Wizard Rifle: Speak Loud, Say Nothing – połamany mix stylów rozmaitych, sludge, stoner, hard core, psychodelia. Ledwo się to kupy trzyma, ale w odbiorze, o dziwo, przyjemne.obrazek wzięty z: http://saltatempomusic.blogspot.com
Skomentuj