Krótkie marudzenie na wstępie, coby wydalić żale z organizmu i mieć z głowy. Ten rok ssał wielką murzyńską pałę. Na szczęście tylko na platformie osobistej, bo dobrej muzyki było dużo.
Rozczarowania: chyba tylko nieszczęsny koncert Faith No More. na nic innego się jakoś nie nastawiałem.
Koncerty: tu było dużo dobrego:
- At the Gates na Brutal Assault.
- Devin Townsend w Poznaniu.
- Furia w Poznaniu.
- Vallenfyre na Brutal Assault.
Hiciory z płyt, które albo o mały włos się nie dostały na listę główną, ale są na nią za mało „metalowe”:
- Asphyx – „Deathhammer”– prosty, chamski death ‚n’ roll.
- Baroness – „Take My Bones Away” – co prawda zdradzili sludge’owe korzenie, ale to nie zmienia faktu, że to właśnie jest 2. najlepsza piosenka tego roku.
- Converge – „All We Love We Leave Behind” – piękna ballada, w stylu wczesnego Cave’a.
- Gaza – „The Vipers” – brudny, chamski, połamany hc-sludge.
- Graveyard – „Hard Time Lovin” – najlepsza piosenka roku.
- Mgła – „With Hearts Toward None II” – blackowe pyszności.
- Nachtmystium – „I Wait In Hell” – jeszcze więcej blackowych pyszności!
- Sylosis – „Behind the Sun” – potężny thrash od brytyjskiej młodzieży.
Lista właściwa:
10. Lamb of God: Resolution
Zacznę od wad. Druga połowa płyty jest skrajnie przeciętna. Po “Barbarossie” każdy numer wpada jednym uchem, a wypada drugim. Może z wyjątkiem ostatniego “King Me”, który, niestety, przypomina dokonania rodzimego zespołu Hunter (acz i tak jest niezły). No i jeszcze bębny brzmią tak jakoś lekko. Na szczęście jest pierwsze 7 kawałków, a każdy z nich to petarda. Gdyby zrobili z tego taką epkę, byłaby mistrzowska, bo w kleceniu takich riffów Owca nie ma sobie obecnie równych. No ale niestety, jest jeszcze reszta płyty, i dlatego pozycja relatywnie niska.
9. Earthship: Iron Chest
Przyprawiająca o zawrót głowy mieszanka wpływów stonerowo-sludge’owych i nie tylko. Słychać tu zakręcone riffy Mastodona, melodie Alice in Chains (np. początek “Shattered”), stylizowaną psychodelię Baroness i oczywiście ciężar The Ocean (w końcu jest to projekt gitarzysty Oceanicznego Kolektywu). O dziwo, trzyma się to wszystko kupy i jeśli słuchacz przywyknie do drażliwych (przynajmniej w moim odczuciu), pojawiających się tu i ówdzie, czystych wokali, jest to płyta która z powodu swojej eklektyczności (i dobrych piosenek) zapada w pamięć i nie pozwala się odłożyć na półkę.
8. Revocation: Teratogenesis
Może to i tylko epka z pięcioma utworami, ale każdy z nich to absolutny cios nowoczesnego thrashu, rozkładający słuchacza na łopatki. I jeszcze te wtręty jazzowo-bluesowe (bez wpadania w pułapkę nudnego prog-metalu) i gra Davida Davidsona (wirtuozerska, ale zawsze w służbie piosenki). Szał!
7. Gojira: L’enfant Sauvage
Przez pierwsze kilka przesłuchań bardzo mi się nie podobało. Nie słyszałem bujających groove’ów, uzależniających motywów, dobrych piosenek. Dopiero z czasem te wszystkie elementy zaczęły się stopniowo ujawniać. I jakkolwiek na tą chwilę nie jest to album na miarę From Mars to Sirius, to jak to mawia mój szef, “zdecydowanie robi robotę”, a muzycznie stanowi taką wypadkową FMtS i The Way of All Flesh.
6. Furia: Marzannie, Królowej Polski
Teksty trochę rozmyte (w sensie: o niczym), podobnie muzyka, ale ciągle jest w tym magia i las. No i umówmy się, że rzadko powstają tak dobre piosenki jak “Kosi ta śmierć”, czy absolutnie rewelacyjne “Są to koła”.
5. Devin Townsend Project: Epicloud
Od gospel po pop. Od stadionowego rocka po death metal. Itd. Poza country jest tu chyba każdy gatunek muzyki popularnej. I w przeciwieństwo do Deconstruction, ładnie się to wszystko układa w całość, pokazując szalony geniusz Devina w całej okazałości. Tradycjonalistom wyda się to pewnie zbyt pokręcone, za łagodne, a miejscami kiczowate, ale polecam przynajmniej spróbować, bo jest to płyta wyjątkowa, w jak najlepszym znaczeniu tego słowa. A, bardzo ważne- dużo tu Anneke.
4. Paradise Lost: Tragic Idol
Gdzieś na półce mojego dawnego pokoju ciągle stoi kaseta Draconian Times, która nigdy mi nie podeszła. Niby ciężkie i ponure, ale czegoś brakowało. W tamtym czasie, zawsze wolałem Anathemę (która w latach 90-tych grała “prawdziwy” metal). Do „Tragicznego Bożka” podchodziłem więc bez większych oczekiwań, mimo mojego zachwytu nad projektem pobocznym gitarzysty PL, Grega Mackintosha, Vallenfyre. A tu wielka niespodzianka. Mrok, smutek, zapadające w pamięć melodie, a przede wszystkim świetne, potężne piosenki, w których słychać gorycz i zawód całym światem.
3. Testament: Dark Roots of Earth
Chyba nikt w tym roku nie napisał 10 równie dobrych piosenek. Sam Testament chyba nigdy nie wydał płyty na przebojowej i zróżnicowanej (może z wyjątkiem The New Order). Ciągle jest ciężko, szybko i skomplikowanie, ale każdy numer jest inny, i ma potencjał bycia “hitem” – od zahaczający o death “True American Hate”, po balladę “Cold Embrace”. Dodatkowo, słuchaczy niszczą popisy Alexa Skolnicka (partie solowe w “TAH” to masakra) i, jak zwykle, Gene’a Hoglana. Rzeź!
2. Rise and Fall: Faith
Hard core z Belgii. Były w tym roku wydawnictwa z tego gatunku bardziej pokombinowane i połamane, były bardziej chamskie. Ale żadna płyta nie pędziła do przodu z tak intensywną wściekłością jak ta. Ta “Wiara” brzmi jakby faktycznie mogła przenosić góry.
1. Deftones: Koi No Yokan
Od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że ta płyta się znajdzie w tym podsumowaniu. Trochę może surowsze brzmieniowo od Diamond Eyes i nie każda piosenka jest materiałem na hiciora, ale cała płyta ma świetny flow, no i te Deftonesowe layerowanie (warstwowanie?)… W każdym utworze, mimo, że są stosunkowo krótkie, dzieje się bardzo dużo i poznanie tej płyty zabiera sporo czasu. No i jest bardzo przyjemne.
ps. czytelników przepraszam za gówniany layout (obrazki różnej wielkości, czasem na środku, czasem do lewej itd.) ale ta nowa platforma jest jakaś zjebana. Powalczę z nią jeszcze parę miesięcy i jak nie uda się suki ogarnąć, to przesiądę się na coś innego.
Skomentuj