Dojazd itepe:
Do stolicy Reszy Niemieckiej udałem się wraz z kolegami samochodem. Podróż z Poznania trwała trochę ponad 4 godziny. Byłoby krócej, gdyby nie piątkowe korki na wyjeździe z grodu Lecha. Cała wyprawa [bilet + przejazd (wacha + opłaty za autostrady)/5 uczestników] wyniosła mnie niecałe 140zł. Czyli bardzo spoko. Do tego był jeszcze kebab i lokalne piwo, po 3 euro bodajże każde.
Z ciekawych wydarzeń to warto wspomnieć jazdę niemiecką autostradą przy dźwiękach “Valhalli” Blind Guardian w wykonaniu Heaven Shall Burn, oraz zagubionego polskiego wędrowca, który przypalał sobie końcówki sznurówek, bo nie chciały przejść przez dziurki w jego butach.
Miejscówka:
Dojazd do C-Clubu autem jest bardzo wygodny – lokal znajduje się na przedłużeniu drogi wjazdowej do miasta. Od razu za przedsionkiem wchodzi się do głównej sali, która jest podzielona na dwie części. Pierwsza, patrząc od strony drzwi, jest odrobinę ponad poziomem sceny. Znajduje się tam bar i stoisko z merchem oraz przestrzeń dla publiki z przodu. Żeby znaleźć się pod sceną, trzeba zejść schodkami znajdującymi się po obu stronach sali. Tam też udało nam się ulokować ok. 21:40.
Ghost:
A już pięć minut później zabrzmiały pierwsze takty intra z taśmy, które przeszło w utwór tytułowy, otwierający drugą płytę Szwedów, Infestissumam. Od samego początku nagłośnienie było bezbłędne – słychać było każdą odegraną nutkę, przy sensownej głośności. Nigdy nie słyszałem tak dobrego brzmienia na żywo. Najbliżej byli chyba At the Gates na Brutal Assault, ale do tego co słyszałem w C-Clubie jednak trochę brakowało. Dodatkowo, w stosunku do płyt, muzyka brzmiała ciężej i bardziej naturalnie – głowa sama ruszała się w rytmie kolejnych piosenek. Partie instrumentalne zostały odegranie bardzo wiernie, jak również ekspresyjnie. Trzy Bezimienne Ghoule w szatach liturgicznych rytmicznie machali głowami i gryfami, dodając widowisku dynamiki. Perkusista i klawiszowiec, przykuci do swych stanowisk byli mniej mobilni, co nie znaczy, że nie dawali czadu. No i oczywiście główny bohater całego show – Papa Emeritus II. W szacie biskupiej, z infułą na głowie i pastorałem w ręce, wzbudził głośny aplauz samym pojawieniem się w smudze dymu. Wokalnie z początku trochę mu nie szło, ale rzogrzewał się każdym utworem i po 3-4 było już naprawdę świetnie. Do tego dochodziły jeszcze sympatyczny kontakt z publicznością, oraz powolne, pełne kapłańskiej godności ruchy. W końcu dochodzimy do rzeczy kluczowej, czyli setlisty. Umówmy się, że po wydaniu dwóch płyt i jednej epki, zespół nie miał raczej problemów z wyborem utworów na półtora-godzinny set, ale i tak wywiązał się z tego doskonale. W części podstawowej zagrali między innymi “Per Aspera Ad Inferi”, “Ritual”, “Secular Haze” i hicior “Year Zero”, którego refren, “Hail Satan, Archangelo” wrzeszczała cała sala. Do tego na okrasę poszły dwa, chyba moje ulubione covery z repertuaru Duszka: “Here Comes the Sun” Beatlesów i, na koniec, stonowany “If You Have Ghosts” Roky’ego Eriksona. Po chwili przerwy Szwedzi powrócili na bisy, by odegrać najpierw rewelacyjną balladę przechodzącą w demoniczne rockabilly “Zombie Queen/Ghouleh” i epicki “Monstrance Clock”. Zdecydowanie najlepszy rockowy spektakl jaki widziałem w klubie, i drugi po Rammsteinie ogólnie. Jeśli tylko Duszek nawiedzi Waszą okolicę, obczajcie koniecznie!
ps. jako support grał miejscowy The Oath, ale po przesłuchaniu ich twórczości online, zdecydowaliśmy się wybrać kebaba i piwo.
ps. 2. z rzeczy zabawnych. Parę rzędów przede mną stała panna, która zapomniawszy, że ma kubek piwa ręku zapragnęła klaskać i w rezultacie wylała sobie złoty płyn na głowę.
Skomentuj