Totalne rozczarowanie, którego jednak się spodziewałem (czy to w ogóle możliwe, choćby z lingwistycznego punktu widzenia?) od chwili kiedy doszła mnie wieść o zmianie wokalisty (rock ‘n’ rollowego Danny’ego Worsnopa zastąpił Denis Shaforostov, dawniej śpiewający metalcore’y na Ukrainie). Poprzednia LP Anglików, From Death to Destiny, porwała mnie mieszanką nowoczesnego metalu i ejtisowego stadion rocka. Miało to jaja, ogień, i, przede wszystkim, kapitalne piosenki. Na The Black nie zostało z tego nic.
Główną, dyskwalifikującą wręcz, wadą tej płyty, jest chroniczny niedostatek dobrych piosenek. Kurwa, tutaj maksymalnie z 4 numerów (z 12), da się przesłuchać na jeden raz, bez uczucia zażenowania. Najgorsze są skrajnie gówniane balladki, wycelowane we wrażliwe serduszka gimnazjalistek. Ohyda wręcz.
Po drugie, zespół ewidentnie nie wiedział, w którą stronę iść stylistycznie. Mamy więc powtórzenie rockowych patentów z ostatniego krążka (“Sometimes It Ends”, “We’ll Be OK”), nawiązania do dawniejszej, metalcore’owej przeszłości (m.in. 3 pierwsze utwory) i wyżej wspomniane, będące zamachem na wszystko co święte i dobre, balladki, często z towarzyszeniem smyczków (“Send Me Home”, “Gone”- obie rakotwórcze wręcz).
A za wszystkim stoi chyba zmiana wokalisty. Denis jest kapitalny technicznie (obczajcie koncertowe klipy z jego udziałem), ale w jego wykonaniu brakuje pazura, czegoś, co by chwytało za serce. Mózg zespołu, gitarzysta Ben Bruce, też najwyraźniej nie poradził sobie z całym zamieszaniem i wyszedł mu gniot straszny, próbujący zadowolić wszystkich, a w rezultacie nie trafiający do nikogo. Ja wiedziałem, że tak będzie, ale i tak szkoda.
Skomentuj