Jak mawia trener Piechniczek: “Lepiej nie dotrenować niż przetrenować”. I to właśnie podejście potwierdziło swą prawdziwość tego lata w Czechach. Z powodu przemęczenia i przeziębienia odpuściliśmy sobie lwią część piątkowych atrakcji, dzięki czemu w sobotę zobaczyliśmy wszystko co chcieliśmy, a nawet więcej.
Eskimo Callboy:
Najgorsze przyszło na samym początku- mieszanka techno/trance i metalcore’a prosto z Niemiec. Beze mnie.
Insomnium:
Weterani melo-deathu nie przekonali mnie do siebie. Na żywo ich muzyka wypada tak samo jak z płyty: sterylnie i bezpłciowo. Acz doceniam biegłość instrumentalistów.
Moonsorrow:
Początek występu był bardzo obiecujący- brud, dzikość i corpse painty sygnalizowały powinowactwo z black metalem i wypadały bardzo sympatycznie. Niestety, po chwili dołączyły do nich folkowe melodyjki i fajność poszła się jebać. Nienawidzę folkowych melodyjek!
Agnostic Front:
Nowojorski hardcore. Mimo zaawansowanego wieku wykonawców, wyszło najbardziej żywiołowe show tego dnia. Dużo energii i nie najgorsze, mimo, że bardzo do siebie podobne, piosenki. Podobało mi się.
Angel Corpse:
Zespół o wręcz kultownym statusie wśród fanów death metalu poległ w starciu z nagłośnieniem na Metalgate Stage. Przez cały czas jak stałem pod sceną, dobiegał mnie tylko nakurw bębnów, dość monotonny wokal i sugestia, że gdzieś tam są gitary. Cóż, może przy innej okazji uda się ich obczaić w lepszych warunkach.
Defeater:
W ostatnich latach nie śledziłem ich twórczości zbyt uważnie, ale w 2011 wydali bardzo fajną płytę pt. Empty Days & Sleepless Nights, na której grali przyjemny, melodyjny post-hardcore. Postanowiłem więc dać im szansę i niestety srogo się zawiodłem. Pierwsze dwie piosenki to było jakieś rzewne pitu-pitu. Trzeciej słuchałem już maszerując w kierunku głównej sceny, gdzie swój show zaczynał Nergal i koledzy.
Behemoth:
Z perspektywy czasu płyta The Satanist już nie wydaje mi się tak wspaniała, jak zaraz po premierze. Owszem, jest tam parę potężnych ciosów, ale pojawia się trochę mielizn. Toteż odgrywanie jej w całości, tak jak stało się to w Twierdzy Józefów, uważam za chybiony pomysł. Tym bardziej, że Pomorska Bestia, ma w swoim repertuarze trochę starszych utworów, o wiele bardziej godnych zaprezentowania na żywo. Pod każdym innym względem było to typowe show Behemotha- ognie, konfetti, dobre wykonanie i mimo wszystko sporo fajnych piosenek (na bis poszły 3 klasyki). Ogólnie więc całkiem ok.
Wolfbrigade:
Według rozpiski, set Wolfbrigade powinien się zaczynać wraz z końcem koncertu Behemotha. Z jakiegoś powodu stało się inaczej i zdołałem usłyszeć jedynie kilka ostatnich nutek. Smutek i zawód.
Destruction:
W zasadzie to samo co Exodus- nudny thrash, który mimo wszystko porwał publikę. Różnica była taka, że koncert Niemców uświetniła maskotka w postaci rzeźnika z wielkimi brwiami, który przechadzał się po scenie, a pod koniec molestował też skąpo odzianą białogłowę. Ciekawe czy oboje są za udział w tych “sztukach” wynagradzani?
Mgła:
Biorąc pod uwagę, jak rzadko krakowianie grają w ojczyźnie, nieźle się najarałem na ich występ. Około wpół do północy, wyszli na scenę w oparach dymu i bez zbędnych pogadanek zaczęli grać. Czterech typów ubranych na czarno, z maskami skrywającymi twarze i tradycyjnymi kapturami. Do tego żadnego zbędnego ruchu. I tu pierwszy zgrzyt- myślę, że na scenie jakiegoś klubu ta ascetyczność wypadłaby dobrze, jednak na deskach festiwalowych dało to nie do końca dobry efekt pustki. Ale to szczegół, gdyż najważniejsza jest muzyka.
I tutaj też trochę lipa jednak. Bo z jednej strony brzmienie mieli dobre. Repertuar z którego mogą wybierać też okazały. A wyszło słabo. Wszystkie piosenki brzmiały identycznie: melodyjka grana na gitarach – dołączają blasty – trochę mniej blastów – znowu blasty z tą samą melodyjką. I tak kilka razy. Przez to flow koncertu poszedł się dość szybko jebać, a całość stała się męcząca. Szkoda, bo w wersji płytowej wprost ich wielbię.
Skomentuj