Piłka meczowa: The Body: No One Deserves Happines
To jedna z tych płyt, które wielbię, a mimo to słucham bardzo rzadko. Pozostałe to m.in. nie dawne wydawnictwa Emptiness czy Misthyrming. Co mają te black metale wspólnego z hałasem serwowanym przez The Body? Zajebiście się ich boję. Kreują one wszystkie tak sugestywną atmosferę nicości i beznadziei, że nawet gdy puszczam sobie te krążki w letnie przedpołudnia, to ciary chodzą mi po plecach. Gatunkowo to chyba jakieś noise’y, ale trudno mi powiedzieć. Najważniejsze, że płyta robi wielkie, przytłaczające wręcz wrażenie i aż trudno uwierzyć, że jej autorzy są wielkimi fanami niejakiej Taylor Swift…
Aborted: Retrogore
Poprawnie zrobiony brutalny death metal. Dużo nakurwu, odrobina melodyjek- teoretycznie przepis na dobrą płytę, ale jednak zawartość Retrogore jednym uchem wpada, drugim wypada, nie pozostawiając nawet śladów obecności.
Fallujah: Dreamless
Taka dość typowa płyta z szufladki progressive metal/death core. Czyli mam typowo deathcore’owy nakurw, gitarzysta prowadzący gra słodkie melodyjki na zmianę z błyskawicznymi arpeggiami, a struktury piosenek są najczęściej odległe od typowego układu zwrotka-refren. I wszystko by było spoko, gdyby nie fakt, że te kompozycje nie idą w żadnym konkretnym kierunku, tylko snują się na wszystkie strony, bardziej nudząc słuchacza, niż porywając go.
Ihsahn: Arktis
Muzyka zdecydowanie przystępniejsza od totalnie odrzucających dla mnie Das Seelenbrechen i (w mniejszym stopniu) Eremita. Płyta ma sporo ciekawych momentów, np. Typowo glam-metalowy “Until I Too Dissolve” (z riffem w stylu Randy’ego Rhoadsa), czy mocno elektroniczny “South Winds”. I ogólnie słucha się tego spoko, ale z jakiegoś powodu w ogóle nie mam potrzeby do Arktis wracać. Niech sobie poleży teraz, sprawdzę ponownie przy rocznym podsumowaniu, a nuż wtedy mnie olśni wspaniałość Ihsahnowego dzieła.
Kvelertak: Nattesferd
Trochę żywsze od Meir i słychać, że coś tam próbują Norwegowie kombinować, ale do jedynki nie ma startu, i ogólnie dość mdła to strawa. Nie polecam.
Savages: Adore Life
To będzie seksistowskie co napiszę, ale kobiecy rock to specyficzna odmiana. Jeśli jest robiony dobrze, niesie ze sobą pokłady wrażliwości, które potrafią oczarować słuchacza, trafiając w samo serce. Niestety, niesie też ze sobą ryzyko bycia bardziej pretensjonalnym, jak również pozbawionym pazura. Niestety, tak ma się rzecz z Savages. Taki zwyczajny roczek z przerośniętymi ambicjami (PJ Harvey?), których nie jest w stanie zrealizować.
Spiritual Beggars: Sunrise to Sundown
Zaczyna się całkiem fajnie, od mocnego numeru tytułowego, jadącego na jednym z lepszych riffów, jakie wyszły spod ręki Michaela Amotta. A potem z każdą kolejną piosenką robi się słabiej i nudniej. Przesłuchiwałem tę płytę z 5 razy do tej pory i za każdym razem łapałem się na tym, że połowie sprawdzałem czy daleko jeszcze do końca. A to nie świadczy o muzyce najlepiej.
Tides from Nebula: Safehaven
Łagodny, klimatyczny prog-roczek. Spoko do słuchania w pracy, ew. jako tło romantycznego wieczoru dla alternatywnej młodzieży. Ale silniejszych emocji nie wzbudza.
Zakk Wylde: Book of Shadows II
Zakk umie napisać gitarową balladkę- jest to fakt. Faktem jest też, że w kółko pisze jedną i tę samą, co jeszcze uchodzi na regularnych wydawnictwach Black Label Society, gdzie 1-2 spokojniejsze utwory wciśnięte są pomiędzy buzujące rockery. Ale cała płyta takich jednakowych smętów to jednak przegięcie.
Zaczkku, weź lepiej zreaktywuj Pride & Glory, co?
Skomentuj