Piłka meczowa: Furia: Księżyc Milczy Luty
Moje ostatnie spotkania z pełnowymiarowymi nagraniami Furii, można rozłożyć na następujące fazy:
Faza odrzucenia- zwykle pierwsze 2-3 odsłuchania,
Faza zaczepienia- kiedy do głowy wrzynają się najbardziej nośne melodie, słowa (“Za ćmą… W DYYYMMM!”, “Zabieraj łapska z mojego ramienia”)
Faza zrozumienia- kiedy zaczynam kumać o co chodzi,
Faza zniewolenia- po około 10 odsłuchach, a ja chcę “jeszcze i jeszcze”.
I tak to wygląda i tu. Nihil nie umie źle w muzykę. #sprawdzoneinfo
BADBADNOTGOOD: IV
Bardzo spoko jazz, lekko inspirowany hip-hopem i soulem. Dzięki temu, że muza BBNG jest dość spokojna, dobrze sprawdza się jako tło, ale jest też pełna smaczków i zmian, dzięki czemu uważny słuchacz będzie odkrywał ją dla siebie przez jakiś czas. Bardzo fajne.
Blindead: Ascension
Płyta Affliction z 2010 roku jest jak dobra herbata, zaparzona po raz pierwszy. Smak jest mocny, wyrazisty, stawia na nogi i ogólnie jest dobrze. Absence to drugie parzenie tej samej herbaty. W miarę jeszcze spoko, można się domyśleć, co to za marka, ale brak trochę pierdolnięcia. Na Ascension zespół próbuje tę samą herbatę zaparzyć trzeci raz i zostaje praktycznie sama woda. Na pudełku jest napisane, że robili ją fachowcy, używając dobrych liści, ale co z tego jak to już herbatą de facto nie jest.
Bolzer: Hero
Bolzer z jednej strony jest zajebisty, bo od początku był w stanie wykuć swoje wyjątkowe brzmienie, rozpoznawalne po przysłowiowej jednej nutce. Dodatkowo, kiedy duet osiąga kompozytorskie szczyty, nie ma na nich chuja- intro “Urdr” w połączeniu z kolejnym “The Archer”, czy “I Am III”, są to niesamowite strzały. Problem Szwajcarów polega na tym, że nie są w stanie utrzymać nawet zbliżonego poziomu przez cały czas trwania albumu. Nie ma tu jakichś wyjątkowo śmierdzących klocków, ale sporo przeciętności. Dam Bohaterowi jednak jeszcze parę szans i może jeszcze odkryję walory tych gorszych numerów.
Childish Gambino: Awaken, My Love!
Syn Murzyna z Zabójczej Broni po raz kolejny próbuje sił w muzyce. Tym razem zapodaje nam funk, z silnymi wpływami rozmaitych artystów, od Prince’a po Franka Zappę. A wszystko okraszone fajnym klimatem, kojarzącym się z latami 70-tymi ubiegłego wieku. Dobre!
Danny Brown: Atrocity Exhibition
Robiące furorę rapsy typa o manierze wokalnej Ol’ Dirty Bastarda. Poszczególne elementy, takie jak podkłady, flow itd wydają się zgadzać, ale produkt końcowy jakoś nie porywa.
Dillinger Escape Plan: Dissociation
Spore zaskoczenie. Wnioskując po ich ostatnich 2-3 płytach, spodziewałem się, że chłopaki pójdą dalej w stronę rockowo-piosenkową. Jednakże potrzebę robienia muzyki przystępniejszej zaspokoił Ben Weinman przy okazji Giraffe Tongue Orchestra i na Dissociation dostajemy totalny mix wszystkiego co do tej pory Dillinger robił: mathcore’owe łamańce, hard core’owo/metalowy wygrzew, jazzowe melodie (Mahavishnu Orchestra!) i znane z ostatnich nagrań nastrojowy rock. Nowością jest trip-hop w “Fugue”. W jaki sposób to wszystko gra razem, nie mam pojęcia. Ale tak się właśnie dzieje i z czystym sercem mogę powiedzieć, że DEP odchodzi z tarczą.
Ggu:ll: Dwaling
Depresjogenne doomy z Holandii. W sumie nie przepadam za tym gatunkiem, ale Dwaling jest na tyle zróżnicowany, że przesłuchałem całość kilkukrotnie i było spoko.
Giraffe Tongue Orchestra: Broken Lines
Kolejna super-grupa (Mastodon, DEP, AIC, Mars Volta + jakiś anon), kolejne wielkie nadzieje. Tym razem wyszło bardzo spoko. Dobre, bezpretensjonalne, rockowe piosenki. Tylko tyle i aż tyle. Mimo tego, że wyraźnie słychać, gdzie dwaj główni kompozytorzy (Hinds i Weinman) grają, to album jest całkiem spójny i wchodzi elegancko.
Korn: The Serenity of Suffering
Ej, Korn nagrał dobrą płytę. 17 lat i 7 wydawnictw słabych trzeba było, żeby zrobili album, na poziomie pierwszych czterech długograjów. Stylistycznie umieściłbym TSoS gdzieś pomiędzy Issues i Untouchables– z pierwszej mają ciężar i pewną taką bezpośredniość kompozycji, a z drugiej melodie. Do tego jeszcze odrobina sampli dla smaku i voila: mainstreamowy metal pierwszego sortu! A “Take Me” to już w ogóle przechuj banger. Szkoda tylko tej gównianej okładki…
Lamb of God: The Duke EP
EPka nagrana jako hołd zmarłego fana o ksywce “The Duke”. Mamy tu 2 premierowe kompozycje i 3 numery z VII w wydaniu koncertowym. Piosenka tytułowa to drugi utwór w karierze zespołu z czystymi wokalami Randy’ego i muszę przyznać, że wchodzi o wiele lepiej od “Overlord”. Kolejna, “Culling”, to niezbyt przekonujący powrót do czasów Wrath. Taka seryjna Owieczka, która nie chce zapaść w pamięć. Nagrania live niczego nie wnoszą, ale robią robotę. Ale dziwnym nie jest, bo wybrali najlepszych reprezentantów z ostatniej płyty: “Still Echoes”, “512” i “Engage the Fear Machine”. Ogólnie wydawnictwo dla największych fanatyków ekipy z Richmond, reszta może poczekać na LP nr 8.
Mamiffer: The World Unseen
Taka smutna Enya- muzyczka spokojna, lekko ambientowa powiedziałbym. Jako biały szum w tle spoko, ale nic poza tym.
Metallica: Hardwired… to Self-Destruct
Z jednej strony najlepsza Metka od czasu Reload. Słychać zespół na luzie, grający to co chce, czyli nieskomplikowany heavy metal, nawiązujący do przeszłości własnej i gatunku. Do tego powrót po wielu latach do dobrego, pełnego brzmienia. Jednak umówmy się, to jest w najlepszym przypadku solidna płyta. Po pierwsze dlatego, że każdy numer poza otwierającym “Hardwired” jest ze 2 razy za długi. Nawet z mojego ulubionego “Spit Out the Bone”, wyciąłbym ze 100 sekund (teraz ma ich 429). Po drugie, pomijając kwestie czasowe, połowa piosenek jest totalnie przeciętna. Po ostatnie, wyjątkowo nudne solówki Hammeta, które brzmi jak remixy jego popisów ze starych płyt.
Innymi słowy, jest przyzwoicie.
Mutterlein: Orphans of the Black Sun
Chyba nie zrozumiałem recenzji i wywiadu z Mutterlein w Noise Magazine, bo spodziewałem się jakiegoś super szalonego, feministycznego black metalu. A tutaj to jakieś nie wiem co jest. Jakby wczesna PJ Harvey próbowała w mroczny post metal, po zbyt wielu seansach z płytami Chelsea Wolfe. Brzmi to może ciekawie, ale sama muzyka jest nudna.
Nails: You Will Never Be One of Us
Trochę najnowszym Gwoździom do Abandon All Life brakuje, ale w razie potrzeby dźwiękowego wpierdolu, jest to dobry wybór.
Neurosis: Fire Within Fires
Spokojniejsza, leniwa wręcz muzyka. I mimo, że nie oferuje słuchaczom objawienia na miarę starszych propozycji zespołu, ciągle jest to Neurosis na swoim wysokim poziomie.
Testament: Brotherhood of the Snake
Braterstwo Węża (swoją drogą, tytuł jak z gejowskiego porno) jest jak bokser z dobrą techniką, ale bez kondycji. Najpierw zadaje 3 miażdżące ciosy (tytułowy, “The Pale King” i “Stronghold”), a potem już tylko się snuje po ringu, starając się jakoś dobrnąć do końca walki. Można sobie odpuścić.
Thy Worshipper: Klechdy
Płyta z gatunku “fajna, ale…”. Na pewno trudno nie docenić tego albumu. Dzieje się tu mnóstwo: różne style, motywy, sposoby grania i śpiewania, nastroje. I to wszystko jakoś się trzyma kupy. Dodatkowo, całość jest spięta konceptualnie i przedstawia spójną wizję, oferując temat pod rozkminę. Czyli teoretycznie wszystko się zgadza. Jednak dla mnie 80 minut tak eklektycznej, a przez to również wymagającej, muzyki, to tak o 30 za dużo. Może to kwestia za długich poszczególnych kompozycji (średnio 6:30 minut na jedną), może mojej nieumiejętności skupienia się przez dłuższą chwilę. W skrócie, szanuję w chuj, ale raczej nie będę wracał.
Vader: The Empire
Przymknąłem jedno oko na szpetną okładkę, drugie na auto-zaoranie (na FB i w wywiadach) w internecie, ledwo widząc, wcisnąłem play… I muszę napisać, że jest to naprawdę rzetelny thrash metal. Nie ma tu odkrywania metalu na nowo, ani powrotu do własnych korzeni, a zamiast tego 10 fajnych piosenek, do których miło pokiwać głową. I to mi wystarczy.
Furia, Bolzer i Blindead zgodzę się w zupełności – jedni z moich ulubieńców z zeszłego już roku. 🙂
PolubieniePolubienie
Ale ja Blindead zjechałem jednak, więc czy aby na pewno się zgadzasz?
PolubieniePolubienie