Piłka meczowa: Decapitated: Anticult
Na poprzednim krążku, pt. Blood Mantra, Decapitated w wersji 2.0 sprecyzowali ramy swego nowego stylu, znajdującego się na przecięciu ich dawnego death metalowego grania, łamańców spod znaku Meshuggah i groove metalowego bujania w stylu Pantery.
Anticult to de facto dopracowana Mantra. Brak wypełniaczy, brak niedokończonych kompozycji, tylko 8 potężnych i porywających numerów, idealnie ułożonych na płycie. No i te riffy. Słodki jezu w morelach! Jeśli gracie na gitarach, to nie ma lepszego motywatora, żeby chwycić za wiosło, niż ten krążek.
Pewnym minusem może być fakt, że dwa największe hity, “Kill the Cult” i “Earth Scar”, są jakby odlane z tej samej foremki co tytułowy kawałek z poprzedniej LP. Kolejnym, ciągle płasko brzmiącymi wokalami Rasty. Jednakże kompozycje robią mi na tyle dobrze, że jestem skłonny przymknąć oko na te wady.
Na chwilę obecną wygląda na to, że siódmy album krośnian będzie ich ostatnim. W takim wypadku, pod względem artystycznym, kończą na wysokim poziomie. Dla mnie to ich (i nie tylko) absolutny top, porównywalny (jakościowo) z Organic Hallucinosis.
Azarath: In Extremis
Jest to trzeci kolejny krążek Azarath, z którym mam do czynienia, i trzeci, który zupełnie mnie nie rusza. Proponowany przez ekipę Zbigniewa Promińskiego death metal jest brutalny, świetnie zagrany i solidnie wyprodukowany, ale czegoś mi w nim brak. Po części piosenek wpadających w ucho (o co w sumie trudno w tym gatunku, ale przecież da się) piosenek, po części jakiejś przemawiającej do słuchacza atmosfery- strachu, zła, czegokolwiek w sumie. A tak napierdalają chłopaki konkretnie, ale niewiele z tego wynika.
Dying Fetus: Wrong One to Fuck With
Doceniam miażdżący groove i pewną wariację w ramach brutal deathowego paradygmatu, a także naprawdę solidne riffy przez całą płytę. Jednak potrzebowałbym kilku oddechów pomiędzy kolejnymi ciosami serwowanymi przez Umierający Płód, żeby odczuwać satysfakcję ze słuchania ich płyty. Bo poszczególne numery są naprawdę solidne, ale jak mam wziąć na klatę całość, to odpadam w połowie.
Ps. dodatkowe punkty za tytuł.
Full of Hell: Trumpeting Ecstasy
To dziwne uczucie, kiedy jednym z najprzystępniejszych momentów na płycie jest typowo hard core’owy riff z krzyczanymi wokalami. A tak jest tutaj. Reszta to power violence/grindowy rzyg, tłukący słuchacza między uszy przez niemal 23 minuty. Jeszcze dziwniejsze, że bardzo mi to podchodzi, mimo, że zwykle za taką sieką nie przepadam. Myślę, że to zasługa dobrego flow płyty i mimo wszystko, pewnej różnorodności. Tak jak na najnowszej płycie Dying Fetus wszystko jest na jedno kopyto, tak tutaj niby jest chaos, ale chaos oznaczający różnorodność, dzięki czemu ta muza jest nie tylko znośna, ale daje też radość. Dodatkową robotę robią fajne, nihilistyczne teksty. Jest tu dobrze.
Hate: Tremendum
Nowe wydawnictwo warszawian kojarzy mi się nieodparcie z Evangelion wiadomej grupy. Niestety, nie przynosi porównywalnej jakości numerów. Szkoda, tym bardziej, że Crusade Zero sprzed 2 lat, jakkolwiek nie porywało, było całkiem udanym i nie aż tak odtwórczym wydawnictwem. Na kwestię podobieństwa można by zresztą przymknąć oko, gdyby tylko utwory na Tremendum były odrobinę ciekawsze. Tak naprawdę wyróżnia się tu tylko “Walk Through Fire” i to wyłącznie z powodu fragmentu tekstu w rodzimym języku. W końcu skoro jeden Adam wtrąca fragmenty po polsku, to i drugi musi. Acz fraza “Kopcie groby!” brzmi naprawdę dobrze. I to chyba niestety jedyne co mogę pozytywnego napisać o tej płycie.
Katy Perry: Witness
Gdyby Kaśka czytała tego bloga, wiedziałaby, że najważniejsza jest piosenka. A na Witness naprawdę dobrych numerów jest może 2 i pół: “Swish, Swish”, “Bon Apetit” i ewentualnie “Chained to Rhythm”. Reszta może zainteresować na chwilę ejtisowym brzmieniem (te oldskulowe sample i saksofon), ale pod względem kompozycyjnym ssie pęto i odrzuca. Nowy singiel jej arcy-wroga (wrogini?), Taylor Swift, kładzie całe Witness na łopatki.
Lorde: Melodrama
Druga płyta młodej wokalistki z Nowej Zelandii i słychać spory progres. Stylistycznie dalej mamy do czynienia z dość spokojnym popem, ale dzieje się tu więcej, numery są ciekawsze (szczególnie jeśli chodzi o aranże), a przez to bardziej przebojowe niż na Pure Heroine. Cały krążek jest dość równy, ale hity takie jak “Writer in the Dark” i “Supercut” to po prostu mistrzostwo. Jeśli chcecie odpocząć od szatanów przy profesjonalnie zrobionym popie, to Melodrama jest w sam raz.
Royal Blood: How Did We Get So Dark
Po perfekcyjnym debiucie spodziewałem się spadku formy angielskiego duetu. I jakkolwiek ma on miejsce, to nie ma mowy o porażce. Owszem, krążek jest trochę mniej równy i ma pierwszy faktycznie słaby utwór grupy (“She’s Creeping”, z irytująco miauczącym głównym riffem). Jednak i tak znajduje się tu na tyle dużo fantastycznych rockowych hitów, na czele z fenomenalnym “Look at You Now”, że ze spokojnym sercem mogę polecić tę płytę fanom poprzedniczki i fajnych rockowych piosenek.
Vallenfyre: Fear Those Who Fear Him
Greg Mackintosh doszedł do siebie po krótkiej zadyszce, jaką były Splinters i powraca z trzecią, bardzo dobrą płytą swojego pobocznego zespołu. Stylistycznie, tak jak w przeszłości, Vallenfyre rozbija się pomiędzy pędzącym crustem/death metalem i powolnym niczym ruch lodowców doomem, wszystko ubrane w klarowną, lecz przy tym obskurną produkcją spod ręki Kurta Ballou. I trudno takiego koktajlu nie lubić. Płyta jest zróżnicowana, brzmi wprost idealnie, a kompozycje są przynajmniej solidne, z wybijającym się na wybitność “An Apathetic Grave”. Polecam!
Skomentuj