Poniedziałek to najgorszy dzień na koncert. Trzeba uważać, by się zbytnio nie upodlić i biec na ten ostatni nocny, bo przed człowiekiem jeszcze cały tydzień pracy. No ale kiedy do miasta przyjeżdżają twórcy trzech z moich najulubieńszych płyt dekady, to gorsze od kaca jest tylko nie pójście na imprezę.
Na miejsce dotarłem, gdy Portugalczycy z Sinistro kończyli swój set. Z jednej strony zebrali przyzwoite oklaski, z drugiej słyszałem opinię, że to taki Oathbreaker dla ubogich. Może jeszcze kiedyś będzie okazja ich obejrzeć.
Pallbearer:

Zespół z półki “ludzie się mega jarają, a ja nie wiem czym”. No ale wiadomo, na żywo zawsze jest trochę inaczej, więc dałem im szansę. Pierwsza piosenka. Powolny, tłamszący wszystko doom z czystymi wokalami trzech gitarzystów. Konkretna miazga- podoba mi się! Druga piosenka, w zasadzie identyczna, ale ciągle spoko. Trzecia, znowu taka sama. Przy czwartej sobie poszedłem, bo ile można jednej piosenki w kółko słuchać.
Paradise Lost:

Podobnie jak Pallbearer, tak i główna gwiazda wieczoru postawiła na prostotę, jeśli chodzi o stronę wizualną. Płachta za sceną, grafiki związane z najnowszą płytą przed wzmacniaczami i tyle. Punktualnie o 21 zabrzmiało intro i muzycy jeden po drugim wyszli na scenę, ku głośnemu aplauzowi pełnego klubu Kwadrat. Nie tracąc czasu na zbędną konferansjerkę zaczęli grać “Gods of Ancient” z Medusy. I już od tego pierwszego numeru prawie wszystko się zgadzało- każdy instrument było dobrze słychać, a muzycy grali z rutyną, ale bez znudzenia, którego możnaby się spodziewać po weteranach mających 25 lat na liczniku. Jedyne co z początku trochę zgrzytało, to forma wokalna Nicka Holmesa w czystych partiach (ryczane były spoko od razu). Jednak z każdym kolejnym numerem było coraz lepiej i gdy w czasie bisów śpiewał “The Longest Winter”, to ta długa nuta w refrenie (“Feeling so aliiiive…”) brzmiała przynajmniej tak dobrze jak na krążku. Ogólnie, numery z nowej płyty zabrzmiały dobrze na tle klasyków, choć tych ostatnich jakoś dużo nie było- set zdominowały utwory z ostatnich dwóch wydawnictw. U mnie największą radość wywołały “Tragic Idol”, “No Hope In Sight” i dwaj przedstawiciele Draconian Times.
Podsumowując, koncert był bardzo udany i bawiłem się tak dobrze, że dałem wiarę słysząc od jednego ze współuczestników, że rzekomo zagrali tylko 8-9 piosenek. W istocie było ich dwa razy więcej, ale to pokazuje jak było fajnie.
Skomentuj