Piłka meczowa: Bison: You Are Not the Ocean You Are the Patient
No! Tak właśnie powinno się robić atmosferyczne sludge’e. Zachowując ciężar i surowość, budować piosenki, które wbijają się w pamięć pomimo nieoczywistych struktur. I jeszcze te piękne riffy. Chyba najlepsze wydawnictwo Kanadyjczyków.
Chelsea Wolfe: Hiss Spun
“Czuję się, jakbym była na własnym pogrzebie”- tak Hiss Spun podsumowała moja koleżanka. Czyli jeśli chodzi o nastrój, u czarownicy z Sacramento bez zmian. Odrobinę inna jest za to forma. Piosenki na tym krążku wydają się przystępniejsze niż drzewiej bywało. W żadnym wypadku nie jest to zarzut, bo sporo z nich robi wyjątkowo dobrze, np. “16 Psyche”, “Vex”, czy “Static Hum” to murowane hity. Problem polega na tym, że reszta, choć nie zła, znacznie od nich odstaje i trochę miałem tu odczucie takie wyczekiwania “kiedy skończą się wypełniacze i poleci szlagier”. Ogólnie jest spoko, ale mogłoby być równiej.
Dyscarnate: With All Their Might
Dyscarnate jest angielskim zespołem, który na Metal Archives w sekcji gatunek ma wpisane “Death Metal”. Moim skromnym zdaniem, jest to błędna szufladka, gdyż muzyce przypakowanych wyspiarzy znacznie bliżej do technicznego groove metalu w stylu śp. Chimairy- jest ciężko i bujająco, a w każdy numer upakowane jest tyle riffów, że można by obdzielić nimi kilka zespołów. Ja ogólnie bardzo lubię takie granie, ale niestety do With All Their Might nie będę raczej powracał. Bo mimo, że chłopaki mają fajne, mięsiste brzmienie i sporo dobrych riffów, to za chuj nie potrafią przekuć ich w choćby jeden numer porządny od pierwszej do ostatniej nutki. I niby bez problemu mogę przesłuchać tę płytę na jeden raz, ale potem zastanawiam się: po co?
Foo Fighters: Concrete and Gold
Po nieudanej próbie stworzenia bardziej epickich form na Sonic Highways, Dave Grohl i spółka wracają do bardziej piosenkowego grania. Wychodzi im to znacznie lepiej, ale do formy z mojego ukochanego Wasting Light bardzo daleko. Większość piosenek ma przyzwoite fragmenty, ale brak im solidnej struktury, która trzymałaby słuchaczy od początku do końca. Na szczęście jest kilka wyjątków: “Run” z fajnym pulsującym głównym riffem i świetnym, trochę jakby od czapy mostkiem i refrenem. Z kolei “Arrows” zaczyna się jak pieprzony Coldplay, by przeistoczyć się w godnego następcę takiego np. “The Pretender”. Poza tym jest przyzwoicie i jeśli jesteście fanami Foo Fightersów, powinno Wam się podobać. Reszta może obadać wspomniane przeze mnie dwie perełki, a resztę olać i nie straci w zasadzie nic.
Ps. jeśli już będziecie tego słuchać, zwróćcie uwagę jak mocno panowie inspirowali się Beatlesami, m.in. melodie w “Sunday Rain”, czy senne fragmenty utworu tytułowego.
Kreator: Gods of Violence
Całkiem możliwe, że już o tym wspomniałem, ale nie lubię klasycznego niemieckiego thrash metalu. Pojedyncze hity pokroju “Agent Orange” Sodom, czy “Extreme Aggression” Kreatora owszem, są super, ale przesłuchanie całej płyty z tego gatunku, nagranej za naszą zachodnią granicą jest dla mnie wyzwaniem. Większość numerów jest na jedno kopyto i po 3-4 mam dosyć. Nowy krążek Mille Petrozzy i spółki z początku był więc dla mnie miłym zaskoczeniem. Piosenki są zróżnicowane i od razu wpadają w ucho (“Satan Is Real” to przecież prawdziwie germański szlagier). Jednak z każdym kolejnym kawałkiem nastrój płyty staje się coraz bardziej power-metalowo podniosły, a melodyjki kiczowate. Tak jakby chcieli iść w tym samym kierunku co Arch Enemy, czyli patos na maxa. A to nie jest ścieżka prowadząca do dobrych rzeczy. Z jednej strony więc fajnie, że piosenki wyraźnie różnią się od siebie, gorzej, że są zbyt przesłodzone. Ogólnie, płyta najwyżej średnia.
Natalia Przybysz: Światło Nocne
Natalia Przybysz jest obecnie moją ulubioną polską wokalistką. Ma świetny głos, spoko teksty i razem z zespołem tworzy fajną mainstreamową muzykę na przecięciu popu, bluesa i lekkiego rocka.
Na Świetle Nocnym największą zmianę jeśli chodzi o dotychczasową twórczość słychać w lirykach- są bardziej poetyckie, oparte na metaforach. Niestety, nie zawsze dla mnie czytelnych. I to jest chyba też powód, dla którego najnowsza płyta nie wchodzi mi tak dobrze jak Prąd z 2014. Tam słowa trafiały bardziej… bezpośrednio, że tak powiem. Jeśli chodzi o muzykę, to stała się trochę bardziej funkowo-rytmiczna, ale ciągle łatwo wpadająca w ucho. Poprzedni krążek robił mi lepiej, ale i tak Światło… podoba mi się, a numery takie jak “Nic Osobistego”, “Czarny” czy “Dom” są fantastyczne.
Venenum: Trance of Death
Death metal pomieszany z progresywnym rockiem. Całkiem spoko, ale Tribulation robiło to już kiedyś i to z lepszym skutkiem na Formulas of Death.
Skomentuj