Gdy Marilyn Manson był u szczytu sławy z Antichrist Superstar i Mechanical Animals miałem go totalnie w pompce. Tzn. intrygowały mnie obrazoburcze teledyski i stylówa, ale muzycznie moje zainteresowania były gdzie indziej. I w sumie przez kolejne kilkanaście lat alter ego Briana Warnera funkcjonowało w mojej świadomości jako taki coraz bardziej groteskowy dziwoląg, o którego poczynaniach dowiadywałem się głównie przy okazji kolejnych skandali. Aż przyszedł rok 2015 i płyta The Pale Emperor, która, również z racji swej odmienności od tego, co Manson prezentował wcześniej, zaskarbiła sobie moje uznanie i sympatię. Minęły dwa lata i oto wychodzi kolejny krążek, zatytułowany Heaven Upside Down.
Zanim usłyszałem pierwsze single z tej płyty, byłem bardzo ciekaw, czy Pale Emperor był jednorazowym kaprysem, czy trwalszą zmianą kierunku artystycznego Briana Warnera, kierujący jego karierę w spokojniejsze regiony, bliższe blues-rocka niż industrialnego metalu.
Niebo do góry nogami sugeruje odpowiedź zdecydowanie bliższą pierwszej opcji, acz nie do końca. Bo z jednej strony powróciły hałaśliwe gitary i syntezatory, ale nie brak też fragmentów (mi.in. gospelowe przejście w skądinąd najsłabszym „Tattooed in Reverse”, w którym Brian Warner próbuje rapować), a nawet całych piosenek, zaaranżowanych oszczędniej, w stylu Imperatora właśnie. Takie np. „Kill4Me” czy „Blood Honey” spokojnie mogłyby znaleźć się na poprzednim wydawnictwie MM. Dziwnym nie jest też, że to jedne z moich ulubionych kawałków tutaj, zaraz obok typowych Mansonów, czyli „Revelation 12”, „We Know Where You Fucking Live” i koncertowego pewniaka „Say10”. Całkiem daje radę najdłuższa na płycie i jedna z dłuższych w karierze zespołu, prawie ośmio minutowa, kojarząca się bardzo z twórczością Trenta Reznora „Saturnalia”.
Ogólnie pod względem kompozycyjnym płyta trzyma się mocno. Nie jest jednak wolna od wpadek, konkretnie dwóch. Wspomniany wyżej „Tattooed…” i irytująco pretensjonalny „Jesus Crisis” z koszmarnym tekstem. I właśnie liryki są chyba największą bolączką Heaven Upside Down. Manson ma swój styl pisania, bazujący na takich trochę głupkowatych gierkach słownych, którymi zwykle do mnie trafiał. Tutaj jednak za dużo jest poezji na odrzuconego licealistę. Dwa najjaskrawsze przykłady (z całkiem udanych skądinąd) numerów:
„If you say god, I say Satan” (ciekawe, czy to zamierzone nawiązanie do Slipknota?) i „I’m not being mean, I’m just being me” (tutaj aż zęby bolą). Właśnie dla takich tekściorów świat anglojęzyczny ma określenie „cringe-worthy”, oznaczający, że coś wywołuje w nas uczucie zażenowania. .
W podsumowaniu zarzucę klasyką i nie pozwolę by plusy ujemne przysłoniły mi plusy dodatnie. Tym bardziej, że tych drugich jest zdecydowanie więcej. Warner fajnie miesza tu motywy z różnych etapów swojej kariery, a efektem są w większości udane piosenki. Mi więcej do szczęścia nie potrzeba.
Skomentuj