Chciałbym zacząć od jakiegoś fajnego opisu Łodzi, ale poza sympatycznym sklepem Pan Tu Nie Stał, to w tej części, którą widziałem, nie za bardzo jest o czym. Jeszcze pierogi ruskie z pieca w “Lepione i Pieczone” były, ale to w zasadzie tyle.
Za to mam dwie odezwy/życzenia dla pewnych współuczestników koncertu:
- Do wszystkich nagrywających całe piosenki z koncertu na telefon: oby Was jasny chuj wyjebał w krzaku dzikiej róży. I tak tego nigdy nie obejrzycie, wyglądacie jak ćwoki, zasłaniacie scenę osobom za wami i sami odrywacie się od doświadczania koncertu.
- Do młodych metalowców: drodzy chłopcy! Kiedy wchodzicie w ten magiczny okres, kiedy na brodzie pojawiają się pierwsze pryszcze i włosy, głos Wam się zaczyna zmieniać itd., to jest właśnie czas, by zacząć odprawiać pewien taki rytuał przed wyjściem z domu. Umyjcie pachy, użyjcie dezodorantu, a na koniec załóżcie świeżą koszulkę. Bo jebiecie tak ohydnie, że aż oczy łzawią.
A teraz przejdźmy do muzyki.
Obituary:
Rok temu, w dusznej od potu i gorąca sali poznańskiego Bazyla, Amerykanie zdewastowali mnie kompletnie. Ich tłusty, groove’iasty death metal miażdżył i było to świetne przeżycie. Gdy te same dźwięki płynęły ze sceny łódzkiego obiektu, z jakiegoś powodu nie robiły większego wrażenia. Dobrze zagrane, przyzwoicie nagłośnione, ale jednak tym razem nudziły.
Anthrax:
Nie cierpię Joey’a Belladonny na żywo. Na płytach jeszcze da się znieść to jego pianie, ale umówmy się- jego śpiew nie jest największą siłą Wąglika. Na żywo wokalnie radzi sobie tylko trochę gorzej niż w studio, jednak dochodzi jego zachowanie sceniczne. Zauważyłem, że z wiekiem coraz bardziej irytuje mnie tzw. intensywny kontakt z publicznością. A długowłosy Indianin, gdy tylko nie śpiewał, co chwila próbował angażować fanów do jeszcze bardziej entuzjastycznych reakcji. „Podnieście rączki w górę!”, „Zaśpiewajcie ze mną”, itd. itp. Zamknij mordę, kapciu i daj posłuchać muzyki! Instrumentaliści na szczęście prawie się nie odzywali (za wyjątkiem Scotta Iana, który się cieszył z frekwencji) i rzetelnie odgrywali swoje partie. Setlista, w skład której wchodziły m.in. „Metal Thrashing Mad”, „Antisocial” czy „Fight’em till you can’t” też w zasadzie bez zarzutu. Tylko ten cholerny Joey…
Lamb of God:
Zaczęło się od potężnej „Omerty”. Brzmienie, gitarzyści, zastępca Chrisa Adlera za perkusją i sam Randy- wszystko bardzo ładnie hałasowało, a zespół z ogniem odgrywał kolejne numery. Jedynym zgrzytem była ciągła konferansjerka w stylu wspomnianego wyżej Belladonny, ale póki utwory były dobre, mogłem przymknąć na to oko. Aż w pewnym momencie dotarli do piosenek z ostatniej płyty, Sturm und Drang, i nagle jakby całe życie zostało odessane ze sceny. “512” i “Engage the Fear Machine” to całkiem dobre kompozycje, ale są bardzo podobne do siebie i odegrane pod rząd zepsuły flow koncertu. Ostatnie trzy numery (“Blackened the Cursed Sun”, “Laid to Rest” i “Redneck”) trochę podratowały sprawę, ale to i tak był najgorszy występ Baranka jaki widziałem.
Slayer:
Jakiś kwadrans po 22 z głośników rozległy się dźwięki intra z płyty Repentless, a na pół-przezroczystej kurtynie wyświetliły się krzyże, które zaczęły się powoli przekręcać. Napięcie wśród publiczności rosło, krzyże zostały zastąpione przez pentagramy, aż w końcu kurtyna opadła i ruszyli z tytułową piosenką z ostatniej płyty. Z początku wydawało się, że Tom Araya nie jest w najlepszej formie, albo się oszczędza, bo trochę odpuszczał sobie co bardziej forsowne partie, ale po kilku piosenkach już się rozgrzał i wszystko było ok. Poza tym Zabójca był w wyśmienitej formie i każdą kolejną piosenką masakrował uradowanych fanów. Na uwagę zasługuje ciekawa setlista, na której poza przewidywalnymi hitami, znalazły się perełki typu “Payback”, “Jihad”, czy “Dittohead”. Nie są to moje ulubione numery Slayera, ale fajnie wpasowały się w odegrany tego wieczoru repertuar. Zresztą tego wieczora Kerry i spółka grali tak dobrze, że obroniliby się coverując Huntera.
Ignorując ogłoszony właśnie “prawdziwie pożegnalny” koncert w Gliwicach, pozwolę sobie sparafrazujować słowa Grzegorza Markowskiego: Slayer zszedł ze sceny Atlas Areny niepokonany. Wyśmienity koncert, godny legendy.