PIŁKA MECZOWA – Dopelord: Sign of the Devil
O mój borze, jaka to jest wspaniała płyta! Lubelscy stoner/doom metalowcy dokonali na przestrzeni ostatnich 3 lat chytrej podmianki i oddali większość swoich zasobów psychodelii za wannę przebojowości. Każdy z 6 kawałków wkręca się w mózg i uzależnia od siebie do tego stopnia, że musiałem się trochę zmuszać do słuchania pozostałych płyt z tego zestawu. Po prostu rewelacja.
BAMBARA: Stray
Duszna, letnia noc w centrum dużego miasta. Jesteś na domówce w mieszkaniu w kamienicy. Z ziomkami na balkonie rozprawiacie o zawodach miłosnych i innych trudnych sprawach, sącząc powoli ostatnie drinki. Tak właśnie widzę brzmienie tej płyty. Niestety, jest to jej jedyny atut, bo kompozycyjnie leży. Piosenki są rozciągnięte ponad wszelkie granice, jakby muzycy wpadając na jakiś pomysł chcieli go grać do usranej śmierci. Tak więc leci sobie jeden motyw, na jego tle wokalista uprawia swoje melancholijne murmurando i tak przez całe 43 minuty. Brak tu budowania napięcia, zapamiętywalnych melodii, po prostu porządnych piosenek. Jedynym wyjątkiem jest singlowa “Serafina”, ale nawet ona nie jest w stanie uratować sytuacji.
Blaze of Perdition: The Harrowing of Hearts
Kolejny polski towar eksportowy jeszcze odważniej zwraca się w kierunku rocka gotyckiego, jednocześnie stojąc ciągle w blacku. I są tu 2 momenty, kiedy te dwa światy łączą się ze sobą w kapitalnych piosenkach: “With Madman’s Faith” i “Transmutation of Sins”. Melancholijne melodie umiejętnie równoważą tu blackowe erupcje, ale bez zbędnych motywów. Gdyby tylko dali radę tak pociągnąć cały krążek. Niestety, reszta to już mniej umiejętne próby osiągnięcia tego equilibrium, czego efektem są kompozycje ambitne, ale będące najwyżej średnie. Panuje w nich duży bałagan i tylko momenty intrygującej muzyki. Liczę, że do czasu kolejnego wydawnictwa wypracują złoty środek na poruszanie się pomiędzy wyżej wspomnianymi stylistykami.
Body Count: Carnivore
Załamała się fala wznosząca na której płynęli panowie z Body Count. Nie jakoś drastycznie, bo zamieszczone tu piosenki pojedynczo dają radę. Jednak kiedy próbuję ich słuchać wszystkich po kolei, około piątego numeru odczuwam znużenie. Utwory na Bloodlust z 2017 roku poza ciężarem cechowała spora doza lekkości, sprawiająca, że można było słuchać tego krążka raz po raz. Tutaj wszystko wydaje się trochę wymuszone, jakby muzykom nie do końca się chciało, ale mieli wystarczająco dużo talentu do napisania rzetelnej muzyki. Dla mnie to za mało.
JAD: Wstręt
Wstręt to 5 piosenek trwających łącznie 6 i pół minuty, podczas których z głośników naciera na słuchacza wściekły desperacją hardcore punk. Bardzo chciałbym polubić tę epkę, bo ma fajne teksty i dużo chamstwa w sobie, ale każdy z numerów wpada jednym uchem, a wypada drugim. Mimo licznych przesłuchań nic z niej nie pamiętam.
Kvelertak: Splid
Już miałem sobie odpuścić śledzenie twórczości sympatycznych Norwegów, ale kolega po ich tegorocznym koncercie był tak podekscytowany, że aż musiałem sprawdzić, czy nagle przestali męczyć nudnego dad-rocka z dwóch ostatnich krążków. Otóż tak. Zamiast słabego klonu AC/DC na Splid rdzeniem brzmienia jest punk/hardcore w stylu Turbonegro, a każdy z numerów mknie przed siebie na oślep, porywając słuchaczy. Znak rozpoznawczy Kvelertak, czyli liczne wycieczki stylistyczne jest również obecny, a wachlarz gatunków rozciąga się od black metalu (“Necrosoft”) po ejtisowego rocka (“Tevling” pewnie zainspirowany The Police, ale ja tam ciągle słyszę nasze Lady Pank). Osoby zaniepokojone zmianą wokalisty pragnę uspokoić- Ivar Nikolaisen radzi sobie tak dobrze, że w ogóle nie płaczę po Erlendzie. Czy jest to więc dzieło na miarę doskonałego debiutu? Nie, ale bardzo blisko.
PRO8L3M: Art Brut 2
Po pierwszych przesłuchaniach miałem srogą rozkminę, co poza samplami ze starych piosenek ma ten krążek wspólnego ze słynnym nielegalem z 2014. Odkurzyłem więc jedynkę i odpowiedź jest prosta: nic. AB2 to czyściutka i zawodowa produkcja do której przyzwyczaił nas w ostatnich latach Steez, a także ciekawsze rapy i o wiele lepsza dykcja Oskara. Niestety, nie nadrabia to braku największych zalety płyty sprzed 6 lat: pasji, chamstwa i kapitalnych piosenek. Jedynym numerem, która zapada w pamięć to przejmujące “W domach z betonu”. Reszta jest skrajnie mierna.
Suicide Silence: Become the Hunter
Po totalnej wtopie jaką zaliczył bardzo eksperymentalny Suicide Silence, Amerykanie doszli do wniosku, że sztuka sztuką, ale hajs musi się zgadzać. W związku z tym spróbowali wejść z powrotem do rzeki, w której mieszały się nurty nu metalu i deathu, a tym samym przeprosić się z wkurwionymi fanami. Trick z rzeką totalnie nie wypalił, bo piosenki na Become the Hunter brzmią jakby cały proces twórczy był mocno wymuszony, a muzycy woleliby grać coś zupełnie innego. Ja wolę nieudane eksperymenty, niż pozbawioną pasji produkcję seryjną.
Skomentuj