
Środa:
Mówią, że nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Coś w tym jest, bo ewidentnie przesadziliśmy wyruszając o północy z Poznania, na 17 godzin przed pierwszym koncertem w ramach tzw. Warm Up Show przed festiwalem właściwym. Jeszcze długo po naszym rozłożeniu się z namiotami, byliśmy jedynymi osobami na polu. Prawie cały dzień spędziliśmy na odpoczynku, piwkowaniu i (UWAGA! LANS!) spożyciu smażonego sera w towarzystwie byłego perkusisty Immolation, Craiga Smilowskiego. Wporzo typ, nawiasem mówiąc.
Kiedy w końcu zebraliśmy się do kupy i ruszyliśmy na teren twierdzy Jozefov, warm-up show trwał w najlepsze, a słońce dawno schowało się za horyzontem. Z powodu zmęczenia i przetasowań w rozpisce, zobaczyłem tego dnia tylko dwa zespoły.
Anaal Nathrakh
Death metal nastawiony na nieustanny nakurw. Po połowie piosenki miałem dość.
Root
…który wystąpił zamiast kultowego Alcesta, którego chciałem zobaczyć. Czesi zaprezentowali (wg oficjalnych materiałów) dark metal. W praktyce okazało się to być takim hard rockowym cyrkiem, z wokalistą, który na oko miał z 80 lat i rzucał czary.
Po tych dwóch ekipach udałem się na spoczynek.
Czwartek:
Zerwałem się stosunkowo wcześnie i już po 12 byłem pod sceną, żeby sprawdzić co reprezentują sobą nasi krajanie z…
Totem
A reprezentują całkiem znośny groove metal- przyzwoite granie w stylu Pantery, Lamb of God, acz z niższej półk. Uwagę przykuwała wokalistka Weronika, i to nie tylko całkiem imponującymi dreadami. Dziewucha ryczy konkretnie i fajnie radzi sobie jako frontwoman. Ma jednak jeden problem- posługiwanie się językiem angielskim. Na żywo nie było słychać co śpiewa (o tym wkrótce), ale konferansjerka z kwiatkami w stylu “This song is calling…” jest fhuj słaba.
Toxic Holocaust
Czyli retro-thrashowcy w tlenionym blondynem na wokalu i gitarze. Moda na odkurzanie tego gatunku, szczególnie w odsłonie zespołów, które nie dodają nic od siebie, nie jara mnie za bardzo, więc pomimo poprawnego wykonania i fajnego kontaktu z publicznością dość szybko dałem sobie spokój.
Wróciłem dopiero parę godzin później, zobaczyć występ krasnala z…
Crowbar
Jakkolwiek ostatnia (i poprzednie w sumie też) płyta daje radę, to na żywo nie porwali. Jakoś to nierówno i ogólnie niechlujnie brzmiało.
The Black Dahlia Murder
Bardzo było fajnie, bardzo mi się podobało. Czyli jak zwykle. A “Moonlight Equilibrium” na żywo zabija.
Corrosion of Conformity
Z “nowym” wokalistą dość blado i bez życia wypadli. Po dwóch piosenkach dałem se spokój.
Tutaj nastąpiła krótka przerwa na regenerację. I powrót na…
Heaven Shall Burn
Znanymi również jako “Di łojs ow di łojsles!”. Swoją drogą nie wiem, skąd takie pomysły, jeśli chodzi o wymowę angielskich słówek – przecież w niemieckim “v” czyta się jak nasze “f”. Jakby nie było, koncert, mimo iż w pełnym słońcu, był bardzo dobry i nie odbiegał od tego co widziałem w Poznaniu.
Krisiun
Czyli mocny death metal z Kraju Kawy. Pomimo pewnych problemów technicznych, wypadli nieźle, acz na tyle monotonnie, że udałem się obczaić tzw. scenę klubową.
Występowały na niej różne bandy, w tym naprawdę fajowe (Inquisition albo Rise and Fall) z których zobaczyłem tylko czeski
Dievision
grający taki melodyjny death z odrobiną groove metalu. Bardzo przeciętne.
W międzyczasie, na jednej z dużych scen rozłożyła się jedna z głównych gwiazd tegorocznego Brutala i zarazem naszego, rodzimego Woodstocku,
Ministry
Do ich kultowego Psalm 69 podchodziłem ze 2 razy i w obu przypadkach nie dawałem rady przesłuchać do końca. No ale skoro była okazja do obczajenia na żywo, postanowiłem dać Alowi Jourgensenowi ostatnią szansę. Pod względem wizualnym było ok, a nawet trochę straszno, bo Al wyglądał jak mumia, która uciekła z salonu piercingu (dotyczy to również zgarbionej postury). Reszta zespołu była umiarkowanie ruchliwa. Jednak to co płynęło z głośników nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. Proste, hard rockowe piosenki, z motywami industrialnymi, które w zasadzie niczym się od siebie nie różniły (przede wszystkim chodzi mi tu o strukturę poszczególnych utworów). W skrócie – nie kupili mnie tym występem.
Dimmu Borgir
Czyli piosenki bez riffów, jak ktoś to adekwatnie określił. Mimo dobrego nagłośnienia, kolejna słaba sztuka tegorocznego Brutala. Zespół, który za bardzo skupia się na swoim kiczowatym image’u, zamiast na muzyce, nawiasem mówiąc, również kiczowatej. No i ewidentnie znudzony wokalista, z fryzurą a’la wiedźmin Geralt.
Sick of It All
Wspaniały kontrast z poprzednim wykonawcą. Żadnych kretyńskich przebrań i malunków, tylko czterech kolesi, grających prostego punka. Byłoby zupełnie fajnie, gdyby te ich numery bardziej się od siebie różniły, ale i tak nowojorczycy zagrali jeden z lepszych setów tego dość przeciętnego dnia festiwalowego.obrazek wziąłem z: http://koncert-photo.livejournal.com
Skomentuj