
Darkest Hour
Ten dzień zaczął się po południu, wraz z koncertem przedstawicieli amerykańskiego metalcore’a. Znajomi i “eksperci” twierdzą, że ekipa ta jest jedną z nielicznych, które wykonują ten gatunek w sposób oryginalny, i którą warto poznać. Ja tam nic takiego nie słyszałem. Mike Schleibaum i reszta bardzo beznamiętnie odegrali swój set, który składał się z najbardziej ogranych patentów i zanudzili mnie prawie że na śmierć.
Vallenfyre
Jednak wszystko co złe poszło w niepamięć wraz z wejściem na scenę (ciągle w miarę) nowego zespołu Grega Mackintosha, znanego głównie z gry w Paradise Lost. Ich przeciężka mieszanka doom i death metalu zniszczyła wszystkich jak rozpędzony walec. Sam Greg brzmiał trochę wyżej niż na płycie, ale za to agresywniej – jego wokal przypominał wyziew z czeluści piekielnych. Od pierwszych wyryczanych przez niego wersów, bo ostatnie dźwięki stałem z rozdziawioną w zachwycią japą. Zdecydowanie największe odkrycie tej edycji BA i jeden z najlepszych gigów tego roku.
Morgoth
Sympatyczne, niemieckie dziadki grające thrash-death. Poprawne, ale nic więcej.
Kolejna przerwa na regenerację i powrót na klasyków grindu z…
Napalm Death
Ciągle nie mogę się do nich przekonać. Monotonny na dłuższą metę nakurw i tyle.
Amon Amarth
Jeden z 2 głównych powodów dla których przyjechałem do Czech. Ich koncert jest przedstawieniem na pograniczu kiczu, bo jak inaczej ocenić te ich “melodyjki” w każdym utworze, czy zsynchronizowane młynki kręcone głowami. Ale chuj z tym, i tak bawiłem się świetnie. Dobry dźwięk, takież wykonanie, no i bezbłędna setlista. Zaczęli od numerów z ostatniej płyty, potem trochę staroci, by dobić nieprzekonanych podwójnym uderzeniem z mojej ulubionej “Twilight of the Thunder God”. Szał ciał i uprzęży.
Machine Head
Czyli największa nadzieja tegorocznego BA dla mnie. Od razu zdradzę, że nadzieja zawiedziona z czterech powodów: 1. dźwięk. Było tak głośno, że musiałem włożyć zatyczki do uszu, bo inaczej zaczynała boleć mnie głowa. Dodatkowo, co jakiś czas partie instrumentów zlewały się w jeden hałas. 2. Setlista. Zawierała aż 3 piosenki z gównianego debiutu, na który nie wiadomo czemu wszyscy się spuszczają. Poza “Davidianem” jest to nu metal niskich lotów i nie powinni nigdy do tego wracać. Nigdy. Dodatkowo zabrakło “Be Still and Know” z ostatniego wydawnictwa, ale jak widzę jak to im wychodzi na żywo, to może i lepiej. 3. Robb Flynn. Ja pierdolę, jak on się bardzo kocha. Przed prawie każdą piosenką pierdolił jakieś farmazony, o tym, jak kocha muzykę itd. Samego siebie przeszedł przed “Darkness Within”, gdzie chyba przez 5min opowiadał o kręceniu teledysku w Pradze. 4. Intra do piosenek. Poza przemowami Robba, większość piosenek dodatkowo poprzedzało jakieś intro z taśmy, w wyniku czego przez 75min, odegrali zaledwie 9 piosenek i wjechali na czas następnego Converge i dość skutecznie rozbiło flow całego koncertu. Ja jebałke! Aż chuj się w trąbkę zwija na myśl, że w tym czasie mogłem zobaczyć (podobno zajebisty) set Rise and Fall na scenie klubowej.
Paradise Lost
Nie przepadam jakoś za nimi, a jak jeszcze się okrutnie rozjechali w pierwszym numerze, to dałem sobie spokój.obrazek wzięty ze strony: http://vk.com
Skomentuj