Ben Harper & Charlie Musselwhite: Get Up!
Solidny blues. Do połowy albumu przyjemnie spokojny, płynący sobie gdzieś tam w tle. Brakuje mi tu brudu, pazura, jakiegoś charakteru. Bo niby muzyka szemra gdzieś w tle, ale nic z tego nie zostaje ze słuchaczem. No i mimo udziału czarnego Harpera, nie buja. Murzyńska muzyka ma bujać! Na szczęście jest jeszcze druga połowa płyty, od 6. numeru wzwyż, gdzie wszystko już jest takie jak trzeba. Jest krzyk, brud, i ogień. No i buja. Na boga, jak fajnie buja!
Próbka: trailer
Hate: Solarflesh
Fani mogą się obrażać na forach i last.fm, ale to nie zmienia faktu, że brzmienie mają chłopaki bardzo behemothowe (a konkretniej późno-behemothowe, zbliżone do tego z Evangelion), nawet klawiaturę chyba mają tę samą (podmieniony klawisz “f” na “v”). Ale grają ładnie, piosenki są jak najbardziej z wypierdem. Na dodatek zespół całkiem fajnie kombinuje, utwory są zróżnicowane i nie ma mowy o nudzie. Jeśli więc komuś nie przeszkadza podobieństwo do Pomorskiej Bestii, niech sięga spokojnie.
Hatebreed: Divinity of Purpose
Najpierw obczajcie okładkę powyżej. Rewelacja, jak zwykle w przypadku Elirana Kantora. Muzycznie jest to dla mnie swoista niespodzianka, bo nigdy nie przepadałem za ekipą Jamey’ego Jasty. Breakdown poganiał breakdown i tępawe wrzaski. Nowa płyta jest bardziej zróżnicowana i przez to przystępna. Razem z tekstami bardziej podnosi słuchacza na duchu, niż namawia do bicia otoczenia. Taki hard core’owy cheerleading. Ale podoba mi się. W sam raz na drogę do pracy.
Próbka: Boundless
Leviathan: The Aeons Torn
Masakryczny misz-masz. Od biesiadno-pijackiego folk metalu (którego nienawidzę), przez jakieś klimaty klasycystyczne w stylu Yngwie Malmsteena, po wściekły thrash/death. Do tego dochodzą wtręty w klimatach flamenco. Ciągle jestem w szoku, że tego koktajlu da się słuchać. Ba, ma on nawet kilka przyjemnych momentów. Acz partie fujarki mogli by sobie darować.
Otep: Hydra
Szósty i ponoć ostatni album zespołu grającego nu metal z zacięciem poetyckim. W praktyce wygląda to tak, że jest trochę typowych dla gatunku riffów na nisko strojonych gitarach, potem następują uspokojenie w postaci niepokojących, elektronicznych przerw, na tle których Otep Shemanya krzyczy/sapie/itd swoje wściekło-mroczne liryki. Pani wokalistka jest ładna, ryczy też całkiem spoko i teksty są niezłe. Jednak muzycznie nie ma tu nic ciekawego. Patenty sprzed ponad dziesięciu lat są przemielone na nowo i podane w takim pseudo-artystycznym sosie. Ja tego nie kupuję.
Riverside: Shrine of New Generation Slaves
Już nie zrzynają tak bezczelnie z Porcupine Tree. Nie żeby przestali zupełnie, ale teraz mieszają to z wpływami Rush i, jak wcześniej, Dream Theater.. Nie zmienia to faktu, że i tak płyta jest przeraźliwie nudna. Piosenki, niezależnie od długości, wydają się ciągnąć w nieskończoność i brak w nich życia. Tak sobie błądzą w różnych kierunkach, zasadniczo bez celu. Ja na jedno posiedzenie jestem w stanie zmęczyć 2-3 piosenki pod rząd. Przynajmniej angielski wokalisty jest nienajgorszy, acz zdarzają mu się zabawne kalki z polskiego (np. “And love Mr. God”.).
Skomentuj