Wielokrotnie na tych łamach wspominałem o fajnym zabytku z lat 90-tych, czyli serii koncertów z cyklu MTV Unplugged. Była to okazja do poznania ulubionych wykonawców od delikatniejszej, pozbawionej przesterów, strony. I mimo, że cykl ten przeszedł już do historii, debiutancka płyta zespołu z Łazisk Górnych (na mapie pod Katowicami) brzmi jakby była nagrana z myślą o nim. Ciepłe, okraszone lekkim pogłosem brzmienia gitar, subtelna perkusja w tle i typowo grunge’owo-nosowy zaśpiew wokalisty. Nawet pojawiają się smyki tu i ówdzie, jak u Nirvany. Utwory również sprawiają wrażenie, jakby powstały na północnym zachodzie USA- dość proste, smutno-gorzkie piosenki, trochę Alicji, trochę Dżemu Babci Pearl. Niektóre są żywsze, inne bardziej melancholijne, ale ogólnie rzecz biorąc określenie akustyczny grunge opisuje je wszystkie idealnie.
Umówmy się jednak, że szufladkowanie i określanie gatunków jest kwestią w najlepszym wypadku drugorzędną, a liczy się przede wszystkim jakość. A z tą bywa różnie. Zdecydowanie najlepszą kompozycją jest otwierający “Stone Ritual”, kojarzący się ze “State of Love and Trust” ekipy Edka Veddera. Chwytliwie i dynamicznie, i tylko w refrenie przydałoby się trochę distortiona na gitarze. Reszta piosenek jest w miarę spoko, ale stłoczone wszystkie razem są dość męczące, szczególnie jeśli słucha się Here pomiędzy koncertami bez prądu bardziej uznanych zespołów. Brakuje przede wszystkim większej różnorodności w brzmieniu i strukturach poszczególnych utworów.
Na zakończenie zostawiłem sobie “Resurrection Song”, czyli jedyną piosenkę, która autentycznie mnie irytuje. Mogę się tylko domyślać, że była to próba wejścia w natchnione klimaty gospel i bluesa z delty Mississipi. Wiecie o co chodzi- siedzi typ na werandzie swojej chaty na bagnach, z gitarą na kolanach i drze ryja o tym jak mu źle. Niestety, w wykonaniu GFD zabrakło tego typowo murzyńskiego nerwu i duszy (soulu?), które wprawiają w takich utworach powietrze w wibracje poruszające słuchacza do szpiku kości. No i wyjątkowo wkurwia tu głos wokalisty, śpiewającego z jakąś dziwną manierą. Przy 14 numerach na płycie, ten jeden mogli sobie i nam podarować.
Muszę też wspomnieć o jednej kwestii, która rzuciła mi się w uszy dopiero przy redakcji tego tekstu, kiedy słuchałem materiału na głośnikach- przy niektórych wyższych partiach zdarza się wokaliście zapodać fałsze tu i ówdzie, co szczególnie słychać np. w „Fireflies”.
Podsumowując, pomijając bardzo dobry “Stone Ritual”, Here jest dość przeciętną płytą. Przebrnięcie przez wszystkie utwory jest dość męczące, mimo, iż większość z nich na osobności jakoś daje radę. Zespołowi sugerowałbym następną płytę zagrać już na rozkręconych piecach i jedynie poprzetykać kawałki rockowe spokojniejszymi, akustycznymi, bo na tym wydawnictwie jest sporo momentów, które aż się proszą o jakiś konkretniejszy wygrzew.
Skomentuj