W porównaniu z show Gojiry sprzed miesiąca, na Amerykanów przyszło trochę mniej ludzi (ale wydaje mi się, ze i tak było ponad 1000). Dodatkowo sprawnie szedł odsiew ludzi na bramce, tak więc spokojnie zdążyłem na drugą część setu Proghmy-C.
Proghma-C
Obecnie wspierana przez znanego z Blindead Patryka Zwolińskiego, brzmiała jak… stary Blindead. Może nie dokładnie, ale też był sludge’owy ciężar, raczej wolne tempa, no i ten charakterystyczny śpiew. Szkoda, że większość występu mi umknęła, ale to co słyszalem, zrobiło na mnie dobre wrażenie i liczę, że w tym składzie zespół coś zarejestruje.
Wolves Like Us

Ich muzyka nie jest porywająca z płyty, a na żywo, o dziwo, wypadła jeszcze gorzej.
Norwegowie wyglądają jak niedobitki po rewolucji grunge’owej, którzy przez 20 lat ukrywali się w kanałach. Flanelowe koszule, piosenki grane prawie wyłącznie power chordami i zawodzące wokale. Przede wszystkim zawiódł repertuar. Jedyną dobrą piosenkę, „Deathless”, zagrali na samym końcu. Poza tym straszne nudy. A na dodatek fatalne wokale (główny śpiewak przyznał się do zalania pały dzień wcześniej). Dotrwałem do samego końca, ale tylko dlatego, że nie chciałem stracić dobrego miejsca.
Mastodon:

Z takim słabym, bezpośrednim supportem główna gwiazda wieczoru miała ułatwione zadanie, ale i tak dała z siebie wszystko. Zagrali ponad 20 piosenek, nie pomijając żadnej płyty studyjnej (licząc od Remission). Oczywiście głównym daniem były numery z promowanej właśnie Emperor of Sand, ale praktycznie każdy utwór tego wieczoru to był ciosem, tak że nawet nie brakowało mi dwóch przedstawicieli Once More Round the Sun, na których nastawiałem się szczególnie: „Mother Load” i „High Road”.
Siła Mastodon w wydaniu koncertowym opiera się moim zdaniem na trzech filarach:
1. Kapitalne piosenki. Czy stare, czy nowe- nie tylko wpadają w ucho, ale na tyle dużo się w nich dzieje, że nawet kolejne przesłuchania dają radość.
2. Luz. Chyba każdemu z muzyków na scenie zdarzyła się tego wieczoru pomyłka- czy to fałsz w liniach wokalnych, czy omsknięty palec, czy też pominięte uderzenie. Zupełnie nie psuło to doświadczenia, a wręcz zwiększało jego naturalność, organiczność.
3. Postacie. Już chyba o tym wspominałem, ale każdy z członków Mastodona jest wyjątkową osobowością na scenie: uśmiechnięty od ucha do ucha Brann, szalony Brent, który na koniec przywdział gigantyczne sombrero, poważny Bill z prawej, a na środku kudłaty Troy, zatopiony w sensualnym tańcu ze swoim basem. I ta właśnie różnorodność stanowi chyba o sile Mastodona na płytach i w wersji live.
A propos Brenta jeszcze- jedyna moja obawa względem tego wieczoru związana była z jego dyspozycją wokalną. O dziwo, całkiem dał radę. Oczywiście drugim Dickinsonem nigdy nie będzie, ale obyło się bez wstydu.
Podsumowując, był to fantastyczny koncert. Jako fan zespołu bawiłem się świetnie. Zarówno forma poszczególnych muzyków, tak i setlista oraz ogólny flow występu, były tego wieczoru bez zarzutu. Co więcej, przyprowadziłem do B90 brata, który na co dzień siedzi w innych klimatach i też mu się podobało. A to też o czymś świadczy.