Architects: Lost Forever//Lost Together
Mocno melodyjne metalcore’y doprawione jakimiś post-hardcore’ami. Trochę z tego emowata popelinka, ale słucha się w miarę przyjemnie i jak mam ochotę na coś lżejszego i lekko płaczliwego, to pasuje w sam raz.
Autopsy: Tourniquets, Hacksaws, and Graves
Niecały rok po Headless Ritual, dostajemy kolejne wydawnictwo kalifornijskich deathmetalowców. Tym razem wyszło im dość średnio. W dążeniu do stworzenia płyty jak najambitniejszej, trochę się pogubili i zatracili sporą część szaleństwa i mocy, cechujących HR, a przede wszystkim świetny Macabre Eternal z 2011. Całość ma momenty, ale ogólnie to można olać.
Black Label Society: Catacombs of the Black Vatican
To już prawie 20 lat mija od czasu, kiedy Zakkosław zaczął produkować taśmowo płyty pełne southern metalu i rajdów po pentatonice. Z biegiem czasu, muzyka na nich zawarta przestała się różnić z płyty na płytę. I choć zdarzały się BLS krążki całkiem spoko (np. poprzednia, Order of the Black), to tutaj mamy wyraźny spadek formy. Mówiąc bez ogródek- nudniejszej i bardziej przewidywalnej płyty dawno nie słyszałem.
Black Stone Cherry: Magic Mountain
(Już nie tak) Młodzi wyznawcy w/w Zakka i zielonego liścia powracają z czwartym krążkiem. Tak jak u ich idola, o żadnej wolcie stylistycznej nie ma mowy, ale tych ich prostych, southern-rockowych przebojów słucha się całkiem przyjemnie. Jedna z tych płyt, które świetnie wpasowują się w tło letniego popołudnia, między chłodne piwo a partyjkę Tekkena.
Devil You Know: The Beauty of Destruction
Po wydaniu najgorszej w karierze zespołu, drogi Killswitch Engage i Howarda Jonesa rozeszły się. Żadna ze stron nie zasypywała gruszek w popiele. KsE zrobiło sympatyczne wydawnictwo, a ciemnoskóry wokalista założył nową ekipę, nagrał własny krążek i ruszył z BLS i Downem w trasę. Muzyka na TBoD, obraca się głównie w ramach groove metalu, z dodatkiem typowych dla poprzedniej formacji Ho-Jo melodyjek. W sumie jakoś takie granie mnie nie przekonuje, ale też nie wkurwia. Czyli przeciętność.
Dirge: Hyperion
Powalony koncertem Francuzów u boku Obskurnego Sfinksa zakupiłem ich ostatnią płytę i kurde, troszeczkę żałuję. Muza niby ta sama, ale nie taka sama. Jest atmosferyczny sludge, z ciężkimi riffami i plumkaniem w tle, ale brakuje tu potęgi ogarniającego hałasu i brudu, zaserwowanych publiczności U Bazyla. Pisząc bardziej obrazowo, koncert był bagnem, wciągającym bezlitośnie, a płyta to taka kałuża, w której można co najwyżej popyrgać stopą. Ale może po prostu za cicho tego słucham?
Down: Down IV – Part II
Po drugiej części czwartego Downa nie spodziewałem się wiele. Jej prequel był bardzo nudny i odczułem lekką ulgę, jak poznałem ją na tyle, że mogłem opisać swe odczucia i przestać jej słuchać. Part II zaskoczył mnie pozytywnie, ale ciągle nie jest jakoś rewelacyjnie. 6 utworów utrzymanych w przebojowej stylistyce Over the Under robi średnią robotę. Niby riffy się zgadzają, ale sporo tu momentów, kiedy odnosi się wrażenie, że zespół nie wie w którym kierunku pójść z utworem, więc piętrzą się zagrywki i nic z tego nie wynika. No i ciągle forma wokalna Philipa A. znajduje się na równi pochyłej.
Enthroned: Sovereigns
Bardzo przystępny i szybko nudzący się black metal. Od początku wszedł mi jak w masełko, bo kompozycje są proste i przyjemne, ale z każdym przelotem tracił trochę na świeżości i dawanej przyjemności. Na chwilę obecną jest średnio.
Killer Be Killed: Killer Be Killed
Max Cavalera wraz z typami z DEP, Mastodona i the Mars Volta urządził sobie metalowe śpiewanki. Trzech, na szczęście zupełnie różnych, wokalistów szczelnie wypełnia płytę swoimi partiami. Do tego stopnia, że instrumenty są upchnięte na drugim planie przez jakieś 90% czasu, a szkoda, bo przydałyby się momenty oddechu od tego całego krzyku. Ale i tak, dzięki zróżnicowaniu wokalnemu płyta jest całkiem ciekawa. Jeśli chodzi o stylistykę, to mamy tu taki średnio ciężki, ale za to przebojowy metal, który rączo rwie do przodu. Największą wadą są teksty Maxa, który wali kliszę za kliszą (“deafening silence”, “the end is the beginning” itd.), jednak nie przeszkadza to tak bardzo, bo Brazylijczyk ma relatywnie mało czasu antenowego. Słucha się przyjemnie, ale dupa pozostaje na swym miejscu.
Lord Mantis: Death Mask
Wobec prawdziwego zalewu wydawnictw sludge’owych, płytę Pana Modliszki można sobie podarować. Nie ma w niej nic złego, ale w żaden sposób się nie wyróżnia na tle reszty. Dużo prymitywnego brudu i sludge’owego ciężaru i wściekłości, ale nie przekłada się to ani na pojedyncze piosenki, które mogłyby porwać słuchacza, ani na wydawnictwo jako całość, które zachęcałoby do ciągłych powrotów.
Teitanblood: Death
Ciągły nakurw, w którym można znaleźć głównie oldschoolowy death, ale też trochę thrashu i blacku. Znawcy nazywają to war metal. Jest ciężko i agresywnie praktycznie przez cały czas trwania płyty, co szybko robi się męczące. Po części dlatego, że tylko dwa z siedmiu zawartych tu utworów trwa mniej niż 9 minut. Jeśli dla kogoś kluczem jest bezkompromisowość, to może się spodobać, ale dla mnie twórczość zespołu jest zbyt monotonna i nużąca.
Triptykon: Melana Chasmata
Tom G. Warrior jako nadzieja dla wszystkich starzejących się muzyków. 51 lat na tej planecie i wydaje taką płytę… Mroczną, depresyjną, tętniącą życiem… Albo raczej zgnilizną i rozkładem. Praktycznie każdy numer niszczy, a wszystkie razem składają się na powalającą całość. Czyli w zasadzie standardowo dla Tomka. Potęga.
Vallenfyre: Splinters
Znany z Paradise Lost Greg Mackintosh powraca z kolejną porcją obskurnego death metalu. Brud, rozpacz i szatan. Trochę słabsze piosenki niż na debiucie, ale od płyty i tak nie idzie się oderwać. Moc!
obrazek pożyczony z nuclearblast.de
Skomentuj