Piłka meczowa: Cobalt: Slow ForeverWyobraźcie sobie takie coś: black metalowcy lubiący Toola, nagrywają dwu-płytowy album sludge’owy. Rozbierając to na bardziej podstawowe części: są sobie wolne, ciężkie i chropowate numery, w których zdarzają się typowo “narzędziowe” łamańce, a czasem całe riffy (eg. końcówka “Beast Whip” i początek “King Rust”), a wszystko to przesiąknięte typowo czarnym duchem smutku i beznadziei. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że słucha się tego wybornie. I to pomimo faktu, że ostatnią nutkę od pierwszej dzieli prawie półtorej godziny. Mocny kandydat na płytę roku.
Amon Amarth: Jomsviking
Będąc wielkim fanem Twilight of the Thunder God muszę to napisać: Amon Amarth stał się na przestrzenie ostatnich wydawnictw tworem groteskowym. Ich twórczość jest tak powtarzalna, że Slayer wydaje się być najbardziej poszukującym zespołem na tej planecie. Ile jeszcze płyt opartych na tych samych patentach i sławiących bohaterstwo wikingów muszą Szwedzi wydać, żeby ludzie przestali dawać im kasę? Chociaż może niech lepiej nie kombinują za bardzo. Właśnie dotarłem do utworu “A Dream That Cannot Be” z gościnnym udziałem Doro Pesch i ten co prawda różni się od pozostałych, ale jest wręcz żenująco zły, szczególnie pod względem tekstowym. Jak im nie wstyd?
Black Stone Cherry: Kentucky
Tak się właśnie dzieje, kiedy zespół próbuje na siłę “wrócić do korzeni”. Wychodzi muzyka wtórna, emocjonalnie płytka i zwyczajnie nudna. Szkoda, bo ich debiut był naprawdę w pipkę.
Deftones: Gore
Łagodniejsze oblicze zespołu, z rzadszymi dysonansami i mniej wyraźnymi kontrastami. Ale to są ciągle Ci sami, świetni kompozytorzy, piszący super piosenki, których urok wychodzi po wielu przesłuchaniach, a niektóre smaczki muszą być wręcz wskazane przez innych słuchaczy (ja tak miałem np. z klasycznie heavy metalowym riffem w “Doomed User”). Deftones ciągle na swoim, najwyższym poziomie.
Julia Marcell: Proxy
Takiego popu to ja mogę słuchać! Subtelny, a mimo to z energią. Z wpadającymi w ucho melodiami i jeszcze na dokładkę dobrymi tekstami po polsku. Polecam serdecznie, a w wersji live to nawet po dwakroć.
Łona i Webber: Nawiasem Mówiąc
Po prawie pięciu latach powracają z nową płytą moi ulubieni wykonawcy hip-hopowi. Jak zwykle na poziomie, z humorem i odpowiednią dawką przbojowości, ale tym razem udało im się stworzyć dzieło równe, praktycznie bez słabych punktów. A jeśli komuś nie podoba, to niech robi Fśśt małe stąd. Bo co ja mu powiem? Nic mu nie powiem.
Monster Truck: Sittin’ Heavy
Amerykański do szpiku kości southern rock- czyli de facto blues, grany na mocno przesterowanych gitarach. Nic zaskakującego tutaj nie ma, ale też jest to muzyka do piwa popołudniową porą, a nie przeżywania estetycznych uniesień. I do tego nadaje się idealnie.
PJ Harvey: The Hope Six Demolition Project
Mam z nową PJ tak samo jak z poprzednią, Let England Shake– jest to produkcja ciekawa, intrygująca wręcz, ale jej słuchanie nie sprawia mi nadzwyczajnej przyjemności. Zbyt chyba udziwniona, jak na moje plebejskie gusta.
Walls of Jericho: No One Can Save You From Yourself
Na poziomie intelektualnym zdaję sobie sprawę, że to nie jest dobra płyta. Aggro-metalcore (od agresji, nie agraryzmu) w stylu Hatebreed, gdzie w każdej piosence podmiot liryczny przypomina, że poradzi sobie z wszelkimi kłodami rzucanymi przez los, a oponentów zetrze w pył. Dresiarstwo w chuj. Ale powiem Wam, że nie ma lepszej muzyki na siłkę albo na rower- soniczny zastrzyk energii, po którym pizga się żelazo i łamie przepisy drogowe aż miło.
Skomentuj