W tym roku mija 9 lat od kapitalnego pełnometrażowego debiutu Baronowej w kolorze czerwonym. W tamtym czasie, zespół grał średnio-brudnego sludge’a z zapadającymi w pamięć melodiami. Wydawało się wówczas, że razem z Mastodon i Kylesą chłopaki zostaną wielką trójką mainstreamowego sludge metalu.
Jak wiadomo, żaden taki twór nie powstał. Wszystkie w/w bandy porzuciły szlam na rzecz bardziej przystępnych brzmień. Laura Pleasants z kolegami zapuścili się w psychodeliczne odmęty stonera, a kwartet z Atlanty został wielką gwiazdą, grając nowoczesnego hard rocka.
Stylistycznie, Baroness bliżej chyba do Mastodon. Ich najnowsze piosenki są dość proste w budowie i przebojowe, posiadające jednak różne haczyki dla bardziej wymagających słuchaczy. Przejawiają się one najczęściej w bogatych aranżach (zwróćcie uwagę co robi każda gitara na Purpurze i jak dopełniają to wszystko bas i perkusja) i pokręconych momentami rytmach.
Cóż jednak z tego, że kompozycje są relatywnie ambitne, skoro brakuje im jakiegoś takiego pazura, jadu, czegokolwiek. Bo problemem nie jest na pewno przebojowość. Na płycie znajduje się co najmniej 5 super-melodyjnych rockerów, bujających jak złoto. Jednak podobnie jak Blue Record i combo Yellow & Green, Purple nie porywa. Szemrze sobie w tle ale jak próbowałem przesłuchać całość w skupieniu, to po paru minutach myśli zaczynały wędrować w świat, bo muzyka nie była w stanie ich na sobie skupić.
Jeśli kasy starczy, postaram się pojechać na ich koncert w Warszawie, ale głównie po to, żeby spróbować zrozumieć ich fenomen w wersji live. Bo wielkich nadziei na powtórne zakochanie sobie nie robię.
Skomentuj