Piłka meczowa: Monster Magnet: Mindfucker
Tylko dziś! Twoja Stara uprawia kołczing osobisty! Masz zły dzień, spędzasz za dużo czasu w pracy, a za mało robiąc to co kochasz? Uważasz, że już za późno, żeby wziąć się za realizację pasji? Że w pewnym wieku to już siara grać rock ‘n’ rolla (albo malować, lepić modele, grać w gry, czy cokolwiek)? Spójrz na Dave’a Wyndorfa. W tym roku skończy 62 lata. Również w tym roku wydał dziesiątą płytę swojego Monster Magnet. Płytę z której luz i energia wprost wylewają się w formie fajnych piosenek. Tak więc zamknij mordę i rób swoje, nie patrząc w kalendarz. Po prostu bądź jak Dave.
ASG: Survive Sunrise
Mimo, że nie jest to żadne reggae ani jakaś marzycielska psychodelia, to niezmiennie kojarzy mi się z letnim popołudniem, gdy czas leci wolno i wszystko jest spokojne. A przecież to dość typowy przedstawiciel stonera: ciężkie riffy, teksty o trudach życia itd. Ale tak jakoś lżej na sercu, gdy kolejne utwory lecą z głośników. Tym bardziej, że cała płyta jest po prostu fajna- chwytliwe, bujające plątaniny riffów, które składają się na niezłe numery. Życia to nie zmieni, ale nastrój poprawia niezawodnie.
Craft: White Noise and Black Metal
Na nowe wydawnictwo Szwedów płyną rzeki pochlebstw z każdej strony: z mały blogów i znacznych serwisów, jak również z prasy drukowanej. Twoja Stara wyjdzie pod prąd temu trendowi i powie zdecydowanie: Veto! To nie jest jakaś super płyta. Konceptualnie wszystko się zgadza- klasyczny blaczek z dodatkami doom metalu i rocka to fajne połączenia. Duża ilość melodii i brudne brzmienie też spoko. Ale nie ma w tym zupełnie uczucia. Jakby ktoś odgrywał metal z podręcznika. Słuchałem z głośników i słuchawek, w pracy, w domu i na spacerze. I nie czułem zupełnie nic. A tak być nie może, niezależnie od stylu.
Immortal: Northern Chaos Gods
Mimo radykalnej zmiany personalnej, jaką było odejście frontmana, o nowym krążku można powiedzieć po prostu: ot, kolejny Immortal. Muzyka jest logiczną kontynuacją tego co słyszeliśmy na All Shall Fall, czyli epickim black metalem, mocno inspirowanym Bathory. Nawet wokale Demonaza nie odbiegają znacząco od pomruków i wrzasków jego poprzednika. Jakościowo to również ta sama, moim zdaniem wysoka, półka. Jedyna różnica w stosunku do poprzedniczki to trochę czystsza i bardziej potężna produkcja. Myślę, że dla fanów zespołu to dobra wiadomość, tym bardziej, że piosenki są tu naprawdę solidne, a to w końcu jest najważniejsze.
Kamasi Washington: Heaven and Earth
Spokojny jazzik, z mocnymi wpływami soulu. Brzmi jak zremasterowany na współczesną modłę soundtrack do jakiegoś filmu z lat 1970-tych. Wydawałoby się, że taka muzyka jest przyjemna w odbiorze, jednak Heaven and Earth to album podwójny, prawie dwie i pół godziny dość podobnych kompozycji, z których większość trwa pomiędzy 8 i 10 minut. Większość tego czasu wypełniają średnio porywające solówki Kamasiego lub jego towarzyszy i przesłuchanie całości strasznie mnie wymęczyło.
Marduk: Viktoria
Jak pewnie wiecie, wielce sobie cenię chamstwo i prostactwo w black metalu. Nie bardziej jednak od dobrych piosenek. Na Viktorii jest ich 9 i trwają łącznie 33 minuty, czyli jest szybko, krótko i konkretnie. Niestety w praktyce okazuje się, że fakt że numery są zbudowane z 2-3, zwykle nieciekawych motywów, pozbawia je jakiejkolwiek dramaturgii. Leci ten napierdol i nic z niego nie wynika. Jedyne co zwraca uwagę na ten album, to wyjątkowo szpetna okładka. Zdecydowanie krok wstecz w stosunku do świetnego Frontschwein z 2016.
Ruined Nation: Restart
Brutalny metalcore (z tych mniej melodyjnych) z Linzu w Austrii. Tym co od razu przykuwa uwagę jest potężne, tłuste brzmienie, które momentami podkreśla djentowość niektórych riffów. Na szczęście, są one dawkowane ze smakiem i nie odbierają tej płycie nic z agresji, a stanowią fajne urozmaicenie. Podobnie jak bardziej tradycyjne, deathowe wstawki, napędzane kawalkadą blastów. Całości dopełniają niezłe teksty (niektóre po niemiecku), wyrażające zawód różnymi społeczno-gospodarczymi aspektami dzisiejszego świata. Żeby jeszcze tylko utwory bardziej zapadały w pamięć. Ale i tak jest nieźle.
Sleep: The Sciences
Twórcy legendarnego Dopesmoker wracają po pietnastoletniej przerwie z kolejną porcją rozmemłanego stoner-doomu. Mimo że lubię takie klimaty, to Sciences męczy mnie niemiłosiernie. Muzyka jest dość przeciętna, a wokale brzmią jakby Al Cisneros miał na głowie mnóstwo ważniejszych spraw i chciał tą całą szopkę mieć po prostu z głowy. Strata czasu.
Skomentuj